poniedziałek, 23 stycznia 2017

Tanta

Właśnie wróciliśmy z nart. Było super!
Choć muszę się przyznać, że łatwo nie było. Bardzo lubimy tę aktywność ruchową, ale tak się jakoś stało, sami nie potrafiliśmy dojść do tego, dlaczego na cztery lata porzuciliśmy góry zimą. Pierwszy dzień był jedną wielką walką. Najpierw na łatwym stoku przypominaliśmy sobie jak się tak naprawdę jeździ. Później rzuciliśmy się na trasy czerwone. Sprawy nie ułatwiał wiatr i padający dość intensywnie śnieg. Nic nie było widać. Ja jestem ślepym człowiekiem i nawet na okoliczność wyjazdu, zakupiłam sobie szkła kontaktowe. W śnieżycy na niewiele się zdały. Wszystko było jedną wielką bielą. O dużym wyzwaniu świadczy to, że ja "sowa", uwielbiająca nocne siedzenie i zaczytywanie się w książkach, o dwudziestej grzecznie zaległam w łóżku i oddałam się błogiemu lewitowaniu sennemu.

Kolejne dni to piękne słońce i szerokie, dobrze przygotowane stoki. Przy czym, nie mogę nadal powiedzieć, że było łatwo, bo musiałam robić kilometry. Mój mąż jest szalonym narciarzem, uwielbia prędkość. I jest dobrym narciarzem. Ja, jestem rekreacyjnym, prawie wszyscy mnie mijają, zwłaszcza w Austrii, gdzie ludzie jeżdżą na nartach od lat prawie niemowlęcych. Dałam radę, nawet od czasu do czasu kogoś wyprzedzałam. Wow!!!! Mistrzyni! Fizycznie się narobiłam, ale psychicznie odpoczęłam i to bardzo.

A było tak:










A to jest kwintesencja mojego narciarstwa w Austrii.


Ja się leniłam a mąż mógł wreszcie bez opóźniacza, czyli mnie, szusować z wiatrem w uszach i wolnością w duszy.

Oczywiście jadąc te parę kilometrów w góry miałam przy sobie robótkę, która znowu nie była łatwa do dziergania i czytania jednocześnie. No, ale cóż, dzień przed wyjazdem, z obłędem w oczach szukałam czegoś do dziergania. Nie było łatwo, bo jak się chce coś ciekawego znaleźć, to nic się nie podoba.  Znalazłam szal, który już zaraz skończę. Pokaże go więc następnym razem.

W zamian pokażę cardigan, który dziergałam jako test dla Hani Maciejewskiej. I jest to niestety moja porażka. Projekt super, ale ja źle dobrałam włóczkę. Sama w sobie włóczka jest super, bo jest to Milis Julie Asselin w kolorze Fjord, połączony z kid silkiem Dropsa w kolorze chabrowym. Zestaw jest super, ale nie dla tego projektu. Wyszedł trochę za duży. I chyba dostanie go siostra. A szkoda, bo kolor cudny. Ups, siostro, nie czytaj. Zdjęcia są mocno ocenzurowane i wybrałam tylko te, na których nie wyglądam jak potwór z Loch Ness. I nie przesadzam ani trochę. Włóczka przez kid silka wyszła trochę puchata i to nie jest dobre dla tego projektu.













Cały czas myślę co z tym fantem zrobić.
Przecież już wymyśliłam, dać siostrze. No i dobrze. Jest taką samą farbowaną blondynką jak ja, więc będzie jej dobrze w tym kolorze.
Pozdrawiam was naładowana energią.

środa, 11 stycznia 2017

Czytelnicza środa

I stało się. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale jest. Niestety jest.
Nowy Rok.
Niestety, bo jester starsza. A tego za bardzo nie chcę.
No, ale nie ma co marudzić, jest i trudno.
Niewiele jak narazie się zmieniło i dobrze. Czytam, robię na drutach, biegam, no i jeżdżę na łyżwach. Ostatnio, bardzo dużo jeżdżę na łyżwach. Niedaleko mojej szkoły otworzyli lodowisko. Postanowiłam ten fakt wykorzystać i w ramach lekcji wychowania fizycznego chodzę z dzieciakami na lodowisko. I szalejemy. I bawimy się. I uczą się co niektóre jeździć. Jest cudnie. Każdego dnia wracam do domu z purpurowymi od mrozu i wiatru policzkami.
Właśnie wypiłam kubek pysznej herbaty, odtajałam i mogę coś skrobnąć odnośnie tegorocznych lektur. A zaczęłam ten rok mocnymi tekstami.


Ponieważ cały zeszły rok byłam bardzo grzeczna, to św. Mikołaj przyniósł mi kilka prezentów. jednym z nich była książka Małgorzaty Halber "Najgorszy człowiek na świecie". Małgorzata jest dziennikarką, prezenterką telewizyjną i napisała książkę o nałogu, o alkoholizmie . Jej bohaterką jest Krystyna, która opowiada jak to się stało, że zaczęła pić, a następnie jak krok po kroku próbuje wydostać się ze szponów nałogu. Dla mnie ta książka jest próbą oczyszczenia, wyrzucenia z siebie wszystkiego złego co zawładnęło autorką. Dobra, aczkolwiek niezbyt łatwa lektura.

Kolejną książką jest "Polska odwraca oczy" Justyny Kopińskiej. I ta pozycja sponiewierała mnie okrutnie. Jest to zbiór reportaży karnych z ostatnich lat. przy czym są to reportaże opisujące ludzką bezsilność, niemoc wobec prawa, wobec fukcjonariuszy stojących na straży prawa. Już pierwszy rozdział opowiadający o kobiecie Mariusz Trynkiewicza, mordercy czterech chłopców. Poznała swojego przyszłego męża kiedy siedział jako skazany w więzieniu, pokochała go i wyszła za niego za mąż. Widzi tylko jego dobre strony. Jest zadziwiona, że ludzie mówią o nim psychopata i powinni być za to karani. Zacytuję fragment, który mnie dobił :
"Mariusz nie jest psychopatą, ludzie nie biorą pod uwagę, że po pierwsze, te zabójstwa były dawno, a po drugie, nie wiadomo, kim obecnie byłyby te dzieci. Może wyrosłyby na zabójców lub złodziei. Kto włóczy się samotnie przy rzece w wieku kilkunastu lat?"
Przez kolejne rozdziały opowiadające o sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne, o szpitalu psychiatrycznym, w którym nie leczono pacjentów, a się nad nimi znęcano, o płockim więzieniu, gdzie wartownicy, wychowawcy, psychologowie razem z więźniami prowadzili wspólne przestępcze życie, przepływałam coraz bardziej zdenerwowana i ogarnięta obezwładniającą bezsilnością. Bardzo dobra i mocna książka.

I ostatnią książką, którą właśnie czytam jest "Muza" Jessie Burton. Jeśli któraś z was czytała "Miniaturzystkę" i była zachwycona to uważam, że warto, choć dopiero przeczytałam 100 stron.
Chciałam w paru słowach opisać o czym jest ta książka, ale nie za bardzo potrafię. Odelle pochodzi z Trynidadu, gdzie zdobyła dobre wykształcenie. Pisze wiersze, marzy o wyjeździe do Londynu, który jawi jej się jako odskocznia dla rozwoju jej talentu. kiedy wreszcie przyjeżdża do Wymarzonego miasta, okazuje się, że nie ma dla niej wymarzonej pracy, że nikt nie czeka na nią z otwartymi ramionami i aby się utrzymać przy życiu zaczyna pracę w sklepie obuwniczym. Po paru miesiącach udaje jej się zatrudnić w galerii sztuki jako maszynistka i nagle zwykle przepisywanie dokumentów nabiera dla niej innego znaczenia i wydaje jej się, że otwierają się przed nią inne możliwości.
I już, i to by było na razie na tyle. Czyta się dobrze, a nawet bardzo dobrze.

Dziewiarsko wyrabiam dzielnie zapasy zakanapowe. No i oczywiście pruję i przerabiam.
Obecnie po zakończeniu pewnego testu, nie miałam kompletnie żadnego pomysłu na cokolwiek, wymyśliłam sobie chustę Hansel Gudrun Johnson. Zawsze mi się podobała. Robię wersję mniejszą, czyli połowę. Mam grubszą włóczkę niż w oryginale i na razie średnio mi się podoba, ale może zblokowanie zmieni tę kupkę nieszczęścia w przecudną, fascynującą, zachwycającą chustę. Zobaczymy.

Niedługo zaczynają się ferie. Wyjeżdżamy na kilka dni na narty. Trochę się boję, czy moje kolano to wytrzyma. Najwyżej zajmę się drutami, książkami spoglądając przez okno na austriackie góry.
U nas znowu dziś wieje, więc pozdrawiam was ciepło sprzed kominka.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Już prawie po świętach

            Bardzo lubię drugi dzień Świąt. Nigdzie nie chodzimy, nikt do nas nie przychodzi. Rano śpimy do bólu. Śniadanie na ogół jest w południe. Później zalegamy na kanapach, albo w łózkach i zatapiamy się w książkach, internecie. Kiedy mamy już dość lenistwa, idziemy na spacer. I to był pierwszy świąteczny spacer bez Barnaby. Życie.
Miała być wichura, a był zwykły wietrzny dzień. Troszkę nas to rozczarowało, bo targałam nad morze aparat fotograficzny, żeby porobić "super" zdjęcia olbrzymim falom. Były za to mewy, które wrzeszczały latając nad nami, bo ludzie je dokarmiali świątecznym chlebem.




Spacer był bardzo przyjemny, ciepły i wietrznie nieprzeszywająco.

            Przy okazji przechadzki mąż uwiecznił szalik, który wydziergałam jakiś czas temu z resztek brushed alpaca Dropsa jakie miałam w domu. Robiłam chyba na czwórkach, gładkim ściegiem pończoszniczym do wyrobienia całych zapasów, które miałam. Miał być trochę szerszy, ale aż tak dużo nie miałam tych pozostałości, więc zrobiłam dość długi, aby można było się nim omotać. I wyszedł całkiem całkiem i skompletował się przypadkowo z czapką wydzierganą chyba rok wcześniej.







Trochę was pomęczę moim wpisem, bo mam czas i wenę. Co się rzadko zdarza.

           Jakiś miesiąc temu zrobiłam mężowi rękawiczki. Miałam resztki szarej leizu dk, druty 2,75 na ściągacze, 3,0 na resztę. Pomysł rodził się w miarę dziergania. Prostota, z lekkim elementem ozdobnym. Robótka była prosta, ale męcząca o tyle, że ciagle prosiłam o przymiarki. Ale to nie ważne, bo efekt zadowolił właściciela, który już na zimę został zaopatrzony we wszystko.








        Z resztek fuksjowej leizu fingering zrobiłam prezent dla przyjaciółki Asi, mitenki. Prościutkie, z niewielkim elementem ozdobnym na wierzchu. Dziergałam na drutach 2,75. Resztki były tak niewielkie, że nie wiedziałam czy mi ich wystarczy. Udało się. Zdjęcia są średnie, bo nie było pogody i robiłam je sama sobie, a aparat nie chciał łapać ostrości (mam za krótkie ręce).




 Za diabła nie wiem co robi na zdjęciu ten czarny prostokąt. Niespodzianka!



Na koniec pokażę jeszcze dwie męskie czapki, które robiłam dla męża przyjaciółki Asi i dla przyjaciela koleżanki. Oczywiście wykorzystałam do ich wykonania leizu dk i druty 3 i 3,5. Według mnie leizu dk jest idealna na czapki ( i nie tylko), bo pomimo intensywnego użytkowania takowej przez męża mojego, nie widać na niej żadnych śladów użytkowania. Dziergałam według moich ulubionych wzorów Moniki Sirmy Mazurka i Counter Town.






Ta granatowa czapka ma przepiękny kolor i nie ma na czapce żadnych przebarwień, musicie mi uwierzyć na słowo.

I na tym kończę w ten wietrzno-deszczowy wieczór. W dalszym ciągu życzę Wam Wesołych Świąt!!!!

niedziela, 27 listopada 2016

Rodzinna powtórka z rozrywki

          Mam taką dziwną przypadłość, że jak kupuję włóczkę na dany projekt, to okazuje się, że zawsze mi zostaje dość spora reszta. Przy czym zamawiam konkretną, opisaną w projekcie ilość. I tak było z De rerum Natura Gilliatti, którą kupiłam na Crosssing Over Hani Maciejewskiej. Cardigan wydziergałam i zostały mi jeszcze trzy motki. Początkowo chciałam wydziergać coś dla siebie. Później urodziła się koncepcja swetra dla siostrzenicy. Jednak pewna surowość włóczki wpłynęła na odrzucenie tej koncepcji. I teraz małą zmiana tematu.
         Rok temu wydziergałam Anthracite cowl z Lang Yarn Fantomas dla męża. Użyłam do otulacza ściegu angielskiego i drutów 3,5. Okazały się za grube i otulacz często się zaciągał. Sprułam. I zrobiłam ze sprutej włóczki prosty komin, tym razem z podwójnej nitki i podwójnym ściągaczem. Dziergałam na drutach 6,0.






          Zanim wpadłam na pomysł, co wydziergać ze sprutej włóczki, postanowiłam wyposażyć męża w szalik. I tu wracam do początku posta, do włóczki  De Rerum Natura. zostały mi trzy motki, czyli 750 metrów. Jak ja mogłam tak dużo włóczki zamówić? Nie wiem. Postanowiłam wykorzystać ją na mężowy szalik. Przez parę dni przekopywałam Raverly i Pinterest w poszukiwaniu idealnego wzoru. Nic mi się nie podobało. Aż tu nagle pojawił się Dunaway Julie Hoover. Bardzo przypadła mi do gustu prostota i szlachetność projektu. Postanowiłam wydziergać na drutach 4,5 szalik szeroki i długi na tyle ile wystarczy wełny, aby mógł mój mąż otulić się  i nie marznąć w nasze stolicy. Wprowadziłam małą modyfikację( zresztą nie jedną, bo nie kupiłam wzoru, a jedynie wzorowałam się na nim), zamiast ściągacza na początku i końcu, zrobiłam kilka rzędów francuzem.
Szal wyszedł cudny, ciepły, długi, szeroki. Popatrzcie:









Czapka jest zeszłoroczna, jeszcze nie zgubiona przez Pana Męża. I dostałam jeszcze zadanie do wykonania, rękawiczki. Pozostało mi tylko powiedzieć: tak jest i do roboty się wziąć.

                Jakież było moje zdziwienie, kiedy weszłam dzisiaj na bloga Marzeny i zobaczyłam szalik, który wydziergała Mateuszowi. Dunavay!!!! I co wy na to?

czwartek, 24 listopada 2016

Środowy wpis w czwartek

                 Dorota Knitolog subtelnie dała mi do zrozumienia, żebym przestała marudzić o jesiennej nostalgii, ruszyła swoje leniwe cztery litery z kanapy, albo na tyle wygodnie je ułożyła, aby można było wziąć druty w ręce i popracować. Nie do końca tak brzmiały jej słowa, ale o to mniej więcej chodziło. Za co bardzo, ale to bardzo dziękuję.
                Po pracy pognałam moją Asię do lasu na siedmiokilometrowy bieg, po którym jeszcze było na tyle światła, aby zrobić zdjęcie książkom i bardzo ciemnej robótce. Chciałam w ten sposób wziąć udział w cotygodniowej zabawie Maknety.


                Robótka, grafitowa, nie czarna, to mężowy komin. Robiony podwójnym ściagaczem i z podwójnej nitki Lang Yarn Fantomas. I przepraszam, nie grafitowa, a antracytowa. Jak zwał, tak zwał, męski, ciemny kolor. Miał być taki a la golf pod kurtkę, ale ciągle zmieniam koncepcję i teraz będzie taki mocno pomarszczony( nie wiem jak to nazwać), pofałdowany golf. Kończę go od jakiś 20 centymetrów. I jak go mierzę, wkładam na szyję, to stwierdzam, że jeszcze parę rzędów i będzie dobrze. Włóczki jeszcze trochę jest, więc pole manewru mam dosyć duże. Nie wiem, co na to mąż, bo go nie ma. No cóż, zawsze łatwiej spruć niż dorobić.
           
              Jeśli chodzi o książki, to dzisiaj skończyłam książkę Angeliki Kuźniak i Eweliny Karpacz- Oboładze "Czarny anioł" o Ewie Demarczyk. Objętościowo jest to dość nie duża książka, ale bardzo dobrze napisana i świetnie się ją czyta. Autorki napisały ją na podstawie rozmów z przyjaciółmi, ludźmi, którzy ją znali, z wywiadów telewizyjnych i prasowych sprzed lat. Niestety pani Ewa na tyle usunęła się z życia publicznego, że nie chciała spotkać się z autorkami. Książka nie jest laurką, ale pokazuje kobietę świadomą swojej wartości, perfekcyjną piosenkarkę, niełatwą we współpracy. Piszą o niej z szacunkiem i wydaje mi się, że  z dużym obiektywizmem. Nie ma tu plotek, mało jest o życiu prywatnym, ale jeśli ktoś chce poznać niesamowitą, charyzmatyczną, prawdziwą gwiazdę lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i jeszcze może osiemdziesiątych, a nie celebrytkę, to bardzo tę książkę polecam.
             Druga książka to kryminał fiński, trzytomowy. Dopiero zaczęłam, więc niewiele mogę napisać. "Miasteczko Palokaski, dzielnica Espoo. Mieszkańcami wstrząsa wiadomość o zaginięciu piętnastoletniej uczennicy miejscowego liceum, Laury...." Jest to pierwsza część trylogii, fińskie miasteczko Twin Peaks, prawa do publikacji książki zakupiły prestiżowe europejskie wydawnictwa, a prawa do ekranizacji sprzedano natychmiast po premierze książki.
Przeczytałam aż 10 stron i na razie jest fajnie.

Środowy wpis w czwartek

                 Dorota Knitolog subtelnie dała mi do zrozumienia, żebym przestała marudzić o jesiennej nostalgii, ruszyła swoje leniwe cztery litery z kanapy, albo na tyle wygodnie je ułożyła, aby można było wziąć druty w ręce i popracować. Nie do końca tak brzmiały jej słowa, ale o to mniej więcej chodziło. Za co bardzo, ale to bardzo dziękuję.
                Po pracy pognałam moją Asię do lasu na siedmiokilometrowy bieg, po którym jeszcze było na tyle światła, aby zrobić zdjęcie książkom i bardzo ciemnej robótce. Chciałam w ten sposób wziąć udział w cotygodniowej zabawie Maknety.


                Robótka, grafitowa, nie czarna, to mężowy komin. Robiony podwójnym ściagaczem i z podwójnej nitki Lang Yarn Fantomas. I przepraszam, nie grafitowa, a antracytowa. Jak zwał, tak zwał, męski, ciemny kolor. Miał być taki a la golf pod kurtkę, ale ciągle zmieniam koncepcję i teraz będzie taki mocno pomarszczony( nie wiem jak to nazwać), pofałdowany golf. Kończę go od jakiś 20 centymetrów. I jak go mierzę, wkładam na szyję, to stwierdzam, że jeszcze parę rzędów i będzie dobrze. Włóczki jeszcze trochę jest, więc pole manewru mam dosyć duże. Nie wiem, co na to mąż, bo go nie ma. No cóż, zawsze łatwiej spruć niż dorobić.
           
              Jeśli chodzi o książki, to dzisiaj skończyłam książkę Angeliki Kuźniak i Eweliny Karpacz- Oboładze "Czarny anioł" o Ewie Demarczyk. Objętościowo jest to dość nie duża książka, ale bardzo dobrze napisana i świetnie się ją czyta. Autorki napisały ją na podstawie rozmów z przyjaciółmi, ludźmi, którzy ją znali, z wywiadów telewizyjnych i prasowych sprzed lat. Niestety pani Ewa na tyle usunęła się z życia publicznego, że nie chciała spotkać się z autorkami. Książka nie jest laurką, ale pokazuje kobietę świadomą swojej wartości, perfekcyjną piosenkarkę, niełatwą we współpracy. Piszą o niej z szacunkiem i wydaje mi się, że  z dużym obiektywizmem. Nie ma tu plotek, mało jest o życiu prywatnym, ale jeśli ktoś chce poznać niesamowitą, charyzmatyczną, prawdziwą gwiazdę lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i jeszcze może osiemdziesiątych, a nie celebrytkę, to bardzo tę książkę polecam.
             Druga książka to kryminał fiński, trzytomowy. Dopiero zaczęłam, więc niewiele mogę napisać. "Miasteczko Palokaski, dzielnica Espoo. Mieszkańcami wstrząsa wiadomość o zaginięciu piętnastoletniej uczennicy miejscowego liceum, Laury...." Jest to pierwsza część trylogii, fińskie miasteczko Twin Peaks, prawa do publikacji książki zakupiły prestiżowe europejskie wydawnictwa, a prawa do ekranizacji sprzedano natychmiast po premierze książki.
Przeczytałam aż 10 stron i na razie jest fajnie.