wtorek, 21 kwietnia 2020

Spoglądając w przeszłość i kolejny ulubiony sweter.

         Koniec lipca 2021, to termin naszego zjazdu do Polski.Cały ten czas mieliśmy zaplanowany prawie szczegółowo. Wiedzieliśmy kiedy mniej więcej, gdzie i na jak długo pojedziemy. Nasze plany były dotychczas uzależnione od męża pracy. Nie może zostawić biura na dłużej niż dwa tygodnie. Mieliśmy więc przemyślane dłuższe wycieczki do Australii (udało się zrealizować, na szczęście), Japonii, Chin. Korei Południowej. Krótsze tygodniowe to Wietnam północny, południowy, Sri Lanka, może Tajwan, Filipiny. I oczywiście jeszcze takie przedłużone weekendy w Tajlandii, Kambodży, Mjanmie i Malezji oczywiście.
Ups, plany wzięły w łeb. No cóż, życie.
Ale, ale. W październiku udało nam się pojechać na kilka dni do Wietnamu. Wybraliśmy część północną, bo pogoda była tam wówczas idealna. prawie.



           Jaki to jest piękny kraj!!!! W życiu sobie nie wyobrażałam, jak tam jest pięknie! Oczywiście miałam jakiś obraz po wielu filmach pokazujących wojnę w tym kraju. A propos. Niestety dopiero po naszej wycieczce obejrzeliśmy, porażający w swojej wymowie amerykański serial dokumentalny o wojnie wietnamskiej. Dawno nie oglądaliśmy dokumentu, który oglądało się jak najlepszą sensacyjną fabułę.  Jak macie Netflix, to obejrzyjcie. Mocna rzecz.

          Ponieważ mąż ma tutaj mnóstwo pracy, to ja zajmuję się planowaniem naszych wyjazdów. I co tu dużo mówić,  nie przepadam za tym . Uwielbiam zwiedzać, ale żeby zaraz spędzać od groma czasu w internecie w poszukiwaniu miejsc wartych zobaczenia, to juz bez przesady. Na szczęście koleżanka, którą tu poznałam, podrzuciła mi namiar na hotel Bonsella w Hanoi. Nie dość, że ów przybytek stoi w samym centrum starego miasta, to jego właściciel zajmuje się organizacją pobytu turystów. No, z nieba mi spadł! Została mi tylko wynaleźć miejsca do zobaczenia, kupienie biletów samolotowych i napisanie do właściciela hotelu kiedy przylatujemy, wylatujemy i podać nasze plany. I tyle. Po raz pierwszy nie musieliśmy myśleć o niczym. codziennie podawali nam godziny wyjazdu, prognozy pogody na następny dzień, wsadzali nas do busa, autobusu, pociągu, karmili. Czuliśmy się niesamowicie dopieszczeni.

          Mieliśmy tylko tydzień, więc zobaczyliśmy bardzo turystyczne miejsca. I jesteśmy nimi zachwyceni. Wietnam, jest ciągle krajem komunistycznym, który rozwija się powoli, ale nie zatraca swojej odmienności. Krajobrazowo jest to dla mnie na razie najpiękniejszy kraj w Azji południowo-wschodniej. Jest to moje subiektywne zdanie. Kraj jest bardzo biedny, podnosi się z ran, które mu zadano. Ludzie bardzo ciężko pracują, tych których spotkaliśmy byli otwarci, grzeczni, serdeczni. Czasami chodząc po Hanoi, miałam wrażenie, że nie zawsze patrzą na mnie przyjaźnie starsi ludzie. Wcale się im nie dziwię, bo przeżyli piekło.

          Hanoi, to miasto porażające ruchem ulicznym, gdzie każdy jeździ jak chce i w którym kierunku chce. Nieustający hałas sygnałów dźwiękowych motorków, skuterów. Aby przejść na drugą stronę ulicy, nie czekasz, aż ktoś się trzyma i cię przepuści. Nie, nie. Zamykasz oczy, mrucząc pod nosem zdrowaśki, albo jak ja o mamo, o mamo, wchodzisz na drogę i nie odwracasz głowy w kierunku pojazdów, nie zatrzymujesz się, idziesz. Kierowcy cię ominą. Jeśli tylko spojrzysz w ich stronę, to dajesz im znak, że ich widzisz i to ty musisz uważać, nie oni. Do przyjazdu do Hanoi, myślałam, że Malezyjczycy nie potrafią jeździć. Teraz wiem, że są genialnymi kierowcami!!!




         Pierwsze dni w Hanoi bardzo mnie męczyły, ale potem pokochałam to miejsce z przepyszną kawą (podobno, tak mówił mąż, bo ja nie kawoszka), no i oczywiście ze  spring rollsami, I jeszcze z Pho, przepyszną zupą, aromatyczną, przypominającą nasz rosół. Przez cały pobyt jadłam ją trzy razy dziennie, na śniadanie, obiad i kolację. Jaka ona jest dobra!!!! Po prawie trzech latach w Azji, ciągle nie mogę się przestawić na jedzenie gorących posiłków, dla mnie lunchów na śniadanie. oczywiście, jak jesteśmy w hotelu, gdzie nie ma kuchni zachodniej, to jem smażony, piekielnie ostry ryż, przeróżne curry, lub chińskie noodle. Jeśli mam chociaż pieczywo i dżem, to je wybieram, dobierając tropikalne owoce.

        Krótko pokażę trzy miejsca, które odwiedziliśmy i które oglądaliśmy z szeroko otwartymi z zachwytu oczami. Nie przyćmił go nawet tłum turystów.

Ha Long Bay.
Wybraliśmy wersję oglądania zatoki połączoną z noclegiem.
To jest magiczne miejsce. Oczywiście są tam dziesiątki, może setki stateczków z turystami. Nie zmienia to jednak faktu, że aparat nie opuszczał moich rąk. Malownicze wysepki wyłaniające się z wody były wszędzie. Dodatkowo pływaliśmy kajakami po jaskiniach i pomiędzy wysepkami.




Nie mogłam się oprzeć temu słodziakowi.




Tam Coc

Jeśli Ha Long była magiczna, to nie wiem jak określić to miejsce. Może baśniowe, tajemnicze.
To rejs łódką przez rzekę Ngo Dong przepływającą przez górskie łańcuchy. Ciekawostką jest to, ze łódki są kierowane głównie przez kobiety i to wcale nie takie młode i wiosłują one nogami. Podobno nie męczą się tak bardzo, odciążają kręgosłup, mają wolne ręce, aby np coś zjeść.








Wszystko byłoby fajnie, tylko po pół godzinie zaczęło padać. Na szczęście, było bardzo ciepło. Jak wysiedliśmy z łódki, to kupiliśmy peleryny przeciwdeszczowe. Przydały się podczas jazdy rowerem po okolicy i w następnym etapie podróży.

Sapa, pola ryżowe.
Jechaliśmy tam pociągiem. Przedziały były sypialne. Całkiem porządne. Atrakcją było to, że nie byliśmy w przedziale sami. Spotkaliśmy rodzinę z Kostaryki. Niesamowite! Co roku kiedy u nich jest pora deszczowa, wyjeżdżają na miesiąc w świat. Z trójką dzieci zwiedzają kolejne kraje. Fantastyczni, młodzi, uśmiechnięci, radośni, otwarci. Przy winie i rozmowach droga minęła szybko i miło.
Oczywiście, listopad nie jest najlepszym czasem na oglądanie pól ryżowych, bo jest dawno po żniwach i oglądaliśmy  i chodziliśmy po zboczach gór bez ani źdźbła ryżu. Nie szkodzi, trudno. Sama wędrówka po niezbyt łagodnych wzniesieniach i wśród zapierających dech widoków rekompensował wszystkie braki. Oczywiście błysnęłam inteligencją i wszystkie ciepłe ciuchy zostawiłam w Hanoi. Mieliśmy tylko cienkie koszule, co przy chodzeniu po górach, w niebyt wysokich temperaturach było dość ekstremalnym wyczynem. Dobrze, że chociaż buty trekingowe wzięliśmy. Chociaż przewodniczka i panie, które towarzyszyły nam w wędrówce, śmigały jak kozice w kaloszach i klapkach.
Na szczęście w Wietnamie są fabryki znanej firmy produkującej wysokiej jakości odzież trekingową, to się obkupiliśmy za grosze, po pierwszym dniu.

Ta dziewczyna w zielonym kubraku jest naszą przewodniczką Moon i towarzyszyły nam wspomniane wyżej kobiety z lokalnych wiosek. Wszystkie ubrane są w tradycyjne stroje z tego regionu.
Historia Moon jest bardzo smutna. Jest bardzo młodziutka, ma 21 lat. Wcześnie wydano ją za mąż. Nie było to małżeństwo z miłości. Ma już dwójkę małych dzieci. Angielskiego uczyła się szkole. Wiedziała, że to jej otworzy drogę do pracy. Nie mówiąc jeszcze biegle, rozpoczęła pracę jako przewodniczka turystów. Nie jest to bezbłędny, wyrafinowany angielski, ale pozwalający bez problemu opowiadać o miejscach, które mijaliśmy, o ludziach, jak żyją, z czego, o życiu. Zarabia stosunkowo niewielkie pieniądze, większość z tego co płacą turyści,  zabiera człowiek organizujący wycieczki. Jednak i tak te pieniądze pozwalają jej na lepsze życie. Wszystkie spotkane dziewczynki mówiły, że w przyszłości chcą być przewodniczkami, jak Moon. Zarobione wcześniej pieniądze przekazała mężowi, który wyjechał do Hanoi na studia. Nie skończył ich, bo wymagały za dużo wysiłku . Kiedy Moon chciała studiować nauczycielstwo, on i jego matka nie zgodzili się. Teraz ona ciężko pracuje, mąż zostaje z dziećmi, którymi się nie zajmuje, nie chce znaleźć pracy. Pije z kolegami, jest agresywny, bije ją i dzieci.
Niesamowicie smutna historia dziewczyny, która poprzez rozmowy z turystami, wie, że można żyć inaczej, ale nie ma odwagi, aby to zmienić. Poza tym, żyje w takim środowisku, które nie pozwoli jej uciec.




Widzicie to sportowe obuwie? Nie przeszkadzało im wcale w sprawnym poruszaniu się po stromych, śliskich stokach.







Drugiego dnia pogoda nam nie sprzyjała, ale i tak było pięknie.



Wietnam chroni swoją autentyczność. Broni się przed zachodnim światem. Zachodnie marki gastronomiczne można znaleźć, ale trzeba się ich naszukać i nie ma ich dużo.
ciekawe, czy uda nam się wrócić na południe kraju?


Mam nadzieję, że dotrwaliście do tego miejsca, gdzie pokażę wam kolejny ulubiony sweter.
Kiedyś wam pisałam, że w Malezji kupuję wełnę w australijskim sklepie Spotlight. Oczywiście dużo jest tak akrylu, bawełny. Można też dostać wełnę, lub jej mieszanki z Australii. Jednak te ostatnie dla mnie są za szorstkie. Czasami pojawiają się motki z innych krajów. I właśnie któregoś pięknego dnia kupiłam włoską włóczkę Ball Italiano - Luce. Mięciutka, delikatna i niedroga. Nakupowałam jej całkiem dużo. Wyrabiałam na prezentowe szale, chusty, na kardigan dla siebie i na ten oto sweter Missoni Accomplished, projektu  Espace Tricot. Pod tą nazwą kryją się dwie Kanadyjki, prowadzące sklep dziewiarski w Montrealu. Zajmują się również projektowaniem, ich projekty są udostępniane za darmo na Raverly. Ja jestem wielką fanką projektów Lisy, są w moim stylu. 
Nie wiem ile zużyłam motków, ale za to zapisałam sobie nr drutów, które użyłam do tego projektu - 4,0 i 4,5.










Miałam jeszcze napisać o książkach, czyli dzisiaj o kryminałach, które namiętnie słucham, ale już mam dosyć. Dwa dni pisania, to dla mnie katorga.
Zaczęłam piąty tydzień nie wychodzenia z domu. I ciagle żyję.
Zazdroszczę wam bardzo, że zaczynają wam luzować izolację. U nas niedługo zaczyna się Ramadan i myślę, że przez to przedłużą naszą, o kolejne dni.
Przetrwam. Mam nadzieję.

czwartek, 9 kwietnia 2020

Migdał z książkami.

     Myślę, że większość z nas zna Alę, która zwie się Migdał. Jej projekty zachwycają. Jej wyobraźnia jest niezmierzona. Kolory i włóczki do. projektów dobiera idealnie. Kiedyś, to już kiedyś, bo to było dobre parę miesięcy temu, Ala wstawiła na Raverly zdjęcia topu, który mnie zachwycił. Jak większość jej projektów, jest luźny, lekko oversizowy, czyli taki , jaki lubię najbardziej. Napisałam do Migdała z peanami, zachwycając się każdym detalem.
Mając dość mojego entuzjazmu, przesłała mi rozpisany projekt. Ożesz, jaka radość i kolejna ekscytacja. A za chwilę, lekkie zwątpienie, jaką włóczkę mam użyć. Moje zasoby włóczkowe są bardzo ograniczone. Bardzo.
     Po moim przyjeździe tutaj Marzena, która jeszcze miała sklep z przepięknymi włóczkami, zafarbowała dla mnie 10 motków jedwabiu, na 4 różne kolory. Co tu dużo pisać, znacie Marzenę i jej oko do kolorów. Są piękne! Ale po przerobieniu prawie całego jedwabiu stwierdzam z żalem, że ja chyba nie bardzo lubię czystego jedwabiu. Jest miły w pracy, delikatny, miękki. Jednak w noszeniu mam z nim problemy, wyciągają mi się pojedyncze nitki, zaciąga się. Proszę o wybaczenie wielbicielki jedwabiu. Lubię jedwab jako dodatek do innych włókien. Przepraszam , mam szal jedwabny i sprawdza się idealnie. Natomiast w topach, swetrach coś jest nie tak. Może to mój problem, może źle dobieram projekty do włóczki. O, to pewnie w tym tkwi problem, nie w samym jedwabiu. W którymś, ze wcześniejszych postów wspominałam o indonezyjskiej farbiarce, u której zakupiłam len. Dołączyłam go do marzenowego jedwabiu i zabrałam się do pracy.
Wzór nie był tak szczegółowo rozpisany, jak jestem do tego przyzwyczajona, ale na tyle dobrze i klarownie, że poradziłam sobie bez problemu.








Cudny jest, prawda?
Mnie się podoba. A jak się świetnie nosi! Na malezyjską pogodę len z jedwabiem, to idealne rozwiązanie.

          Zanim przejdę do książek, to chciałabym wspomnieć o mojej aktywności ruchowej w czasie izolacji. A dlaczego? Bo wszystko mnie boli! Po przeprowadzce starałam się dużo chodzić, a nawet biegać. Po mieszkaniu. Mamy duże  mieszkanie. Jednak w przedostatnim swoim poście, Marzena wstawiła zestaw ćwiczeń, który niby jest prosty, łatwy i przyjemny. Ludzie, to jakiś koszmar! W zeszłym tygodniu miałam potworne bóle mięśniowe brzucha i obręczy barkowej. Od wczoraj nie czuję ud, nie mogę chodzić, wstawać, siadać. Czuję się jak w pierwszych tygodniach zajęć na
AWF-ie, kiedy schodziłam ze schodów tyłem. Własne dzieci doprowadziły mnie i nie tylko mnie, męża również, do wydawania dziwnych dźwięków przy każdym ruchu. Ciekawe, co będzie bolało w przyszłym tygodniu.

Książki.

           W tej dziedzinie działo się dużo i dobrze. Oj jak dobrze! Po pierwsze poznałam wydawnictwo Pauza. Ach jakież oni mają książki! Na Publio mieli ostatnio promocję na ich książki i zakupiłam mnóstwo.
Na razie przeczytałam 4:
- "Czekaj, mrugaj"- to takie migawki z życia ludzi, którzy gdzieś tam, kiedyś tam spotykają się, mijają, ich losy się splatają. Nie każdemu narracja tej książki, krótka, jak mrugnięcia okiem przypadnie do gustu, ja się nią zachwyciłam.
- "Linia" - świetna książka opisująca życie i pracę w korporacji. O zacieraniu się się granicy pomiędzy światem zewnętrznym, a pracą, która przenika, obezwładnia i zawłaszcza prywatność. Dobrze, minimalistycznym stylem napisana.
- "Nocny prom do Tangeru"- na początku, na długim początku miałam olbrzymi problem z tą książką. Nie mogłam w nią wejść, pocięta, poszarpana. Ale później nie mogłam się od niej oderwać. Dwóch starzejących się Irlandczyków siedzi na przystani promowej. Próbują odnaleźć córkę jednego z nich. Podczas oczekiwania wspominają życie pełne używek, narkotyków, rozpasania seksualnego. Pośród tego szaleństwa była rodzina, która jednak nie ukoiła niespokojnych duszy bohaterów.
- "O zmierzchu"- Intelektualistka, profesor jednej ze sztokholmskich uczelni jest bohaterką tej książki. Wykształcona, zajmująca wysoką pozycję, w życiu prywatnym szamocze się, szarpie, szuka ciepła, uczucia. Widzimy światek naukowy, artystyczny, który jak dla mnie nie jest pokazany w zbyt korzystnym świetle.

Musze jeszcze wspomnieć o dwóch książkach, które zachwyciły mnie bardzo i siedzą we mnie głęboko.
       Pierwsza to "Zulejka otwiera oczy", opowiada o młodej Tatarce, żyjącej  w Rosji. W ramach akcji rozkułaczania zostaje wyrwana ze swojego życia i będąc w ciąży, przeniesiona na Syberię. Książka opowiada o trudnych czasach, ale w taki sposób, który pozwala płynąć przez historię przetrwania , walki o siebie, o dziecko. Fantastyczna książka!
       Druga książka to "Gdzie śpiewają raki". Kiedy ją czytałam, nie miałam czasu, przeprowadzka, sprzątanie, wprowadzka, sprzątanie, zamknięcie w domu. Z konieczności dawkowałam ją sobie w małych ilościach. Za każdym razem, gdy brałam ją do ręki, ogarniała mnie wielka radość, że jeszcze ją czytam. Fabułą potrafiła mnie oderwać od rzeczywistości. A jest to opowieść o samotności, porzuceniu, braku akceptacji, przetrwaniu, sile życia. Kilkuletnia dziewczynka zostaje sama w chacie na bagnach. Pierwsza zostawia ją matka, później rodzeństwo, a na koniec ojciec tyran i despota. Mówiono o niej "dziewczyna z bagien". Ludzie jej unikali, bo była z biedoty, z którą nie chce się mieć nic do czynienia. Jedynie kilka osób wspierało ją i pomogło przetrwać. Pewien chłopiec, który w przeszłości był blisko jej rodziny, nauczył ją czytać. I książki uratowały jej życie, dały jej towarzystwo, którego tak bardzo pragnęła. To jest piękna opowieść, niełzawa, nieckliwa, ale niesamowicie poruszająca.

          Ależ się rozpisałam! Mam ostatnio szczęście do dobrych książek i bardzo chciałam się z wami nimi podzielić.

          Zbliżają się święta, więc banalnie, ale szczerze, życzę Wam wszystkiego najlepszego.
Nasze święta będą prawie polskie, mamy białą kiełbasę, nazywaną w sklepie włoską, mamy jajka, a zamiast żurku będzie kapuśniak, bo ukisiliśmy kapustę. Super, prawda?

piątek, 3 kwietnia 2020

Stupor, ale krótki, Australia też nie za długa i jeszcze krótsze robótki.

          Najpierw była dwutygodniowa Australia, potem dwa tygodnie pakowania, trzy dni przeprowadzki własnym samochodem, tydzień rozpakowywania  i sprzątania. Dzisiaj mam pierwszy dzień, kiedy wstałam, ogarnęłam mieszkanie i zaległam na kanapie. I dopadł mnie stupor.

          Dopadł mnie kolejny, bo okazało się, że to co pisałam wcześniej, gdzieś zniknęło. O matko jedyna!
No dobra. Trzeci tydzień pracuję z domu. Nie wychodzę nigdzie, bo nie mogę. Tylko jedna osoba z rodziny, może wyjść. Robi to u nas jest mąż. Chodzi do pracy, robi zakupy.
Jestem osobą, która lubi swoje towarzystwo, nie nudzę się w domu, mam mnóstwo zajęć - czytam, robię na drutach, szydełku, szyję, ćwiczę, biegam. Tak, tak biegam w domu. Niesamowite, że mogę to robić i nawet daję radę nie umrzeć z nudów robiąc kolejne okrążenia dookoła stołu i kanapy. Zresztą, jeśli dałam radę biegać na bieżni w siłowni, bo sierpniowo-wrześniowy smog uniemożliwiał aktywność na zewnątrz, to teraz również podołam wyzwaniu zaliczenie kilka kilometrów w zamkniętej przestrzeni.
       
          Aby było jeszcze weselej, to zepsuła nam się lodówka. W dobie, kiedy wszyscy mają potężne zapasy, my musieliśmy wywieźć nasze do biura. Na szczęście działa ta część, gdzie jest zamrażarka. Niestety nie mrozi, ale trzyma temperaturę na lekkim plusie, co przy naszych temperaturach w domu koło 30 stopni, albo więcej, to i tak niezły wynik. Nową lodówkę mamy kupioną, ale nie może zostać dostarczona, bo sklep nie pracuje, a poza tym nie wiem, czy dostarczyciele zostaliby wpuszczeni do naszego domu. Mamy bardzo poważne restrykcje w poruszaniu się. Koniec narzekania. Wszyscy mają swoje problemy. Przejdźmy do przyjemniejszych tematów.


     
          Australia. To miejsce, które mieliśmy w planach od dawna. Nasi znajomi Australijczycy doradzili nam luty, jako najlepszy miesiąc na zwiedzanie. Już po letnim sezonie, jeszcze ciepło, a całkiem pusto. W międzyczasie , jak pamiętacie, pojawiły się pożary. Powodem były tzw suche burze, ale również człowiek, nie jeden zresztą, który wypalał busz pod uprawy. Pożary tak się rozprzestrzeniały, że mieliśmy poważne obawy, czy uda nam się zrealizować nasz wyjazd. Bilety mieliśmy kupione już w październiku. Pomna mojej drogi przez mękę przy planowaniu Nowej Zelandii, znalazłam w internecie Julię. To Polka, która mieszka w Australii i zajmuję się organizowaniem podróży  po tym pięknym, ale jakże olbrzymim kraju. Prowadzi bloga Where is Julie + Sam. Niesamowicie opisuje i pokazuje Australię. Napisałam do niej porozmawiałyśmy przez telefon, jakie są nasze zapatrywania na tę podróż, co lubimy oglądać, jak spędzamy czas, na czym miała się skupić, przy planowaniu wyjazdu. Mieliśmy tylko 17 dni urlopu i koniecznie musieliśmy odwiedzić przyjaciół w Newcastle. To musiała ująć w planie wakacyjnym. Przygotowała nam 3 trasy, z których musieliśmy wybrać jedną. Nie było to proste. Ze względu na warunki pogodowe i porę roku, skupiliśmy się tylko na południowo-wschodniej części Australii. Trasy , które nam przygotowała, były tak ciekawe, że ciężko było wybrać. W końcu zdecydowaliśmy się na tę, gdzie była uwzględniona Tasmania. Naszym głównym celem wakacyjnym była natura. I tu Tasmania idealnie wpisała się do naszych założeń. Julia spisała się na 10.  Opracowała trasę, która idealnie do nas pasowała. Dużo chodzenia, mało miast, mnóstwo natury, przyrody.

          Dzisiaj, żeby was nie zanudzić pokaże tylko kilka zdjęć, które trochę wam przybliżą naszą podróż.

Sydney. To jedno z niewielu dużych miast, w którym mogłabym mieszkać.




Latarnia Norah Head. Bardzo romantyczne miejsce.




W drodze do Gór Błękitnych napotkaliśmy spalone tereny. Bardzo smutno to wygląda. Przyroda jednak jest niesamowita, bo odradza się bardzo szybko. Gorzej ze zwierzętami.


Góry Błękitne. Przepiękne miejsce! Chciałabym tam wrócić, żeby więcej poeksplorować to miejsce.



Tasmania. Myślę, że zaraz po Nowej Zelandii, jest to miejsce, gdzie moglibyśmy żyć.
Hobart.




Maria Island. Znalazłam moje miejsce na ziemi!!! Niestety jest to Park Narodowy i można tam jedynie przenocować w ściśle wyznaczonych miejscach. Nie ma szans na stałe zamieszkanie. No cóż, pomarzyć zawsze można.





Co to są za śmieszne zwierzaki! Jak zobaczą człowieka stoją, obserwują, strzygą uszami. Jak zbliżysz się za bardzo, zrywają się do ucieczki. 



Wineglass Bay. Prześliczne miejsce!


Jeden jedyny raz spotkaliśmy węża. I dobrze, bo ja się ich panicznie boję !!!!! Poza tym żadnych PAJĄKÓW również nie widzieliśmy. Może i były, ale z moim wzrokiem to Australia jest rajem. Tego węża też pewnie bym nie zauważyła, gdyby nie ludzie, którzy szli przed nami. Mieli lepszy wzrok.


Woda w zatoce miała niesamowity kolor. Siedziałam na brzegu i patrzyłam, i chłonęłam, i patrzyłam, i znowu chłonęłam. Tylko mój mąż był bohaterem rodziny, bo wszedł do wody, która była pieruńsko zimna. Mnie się udało jedynie zamoczyć nogi. Czy mogę powiedzieć, że mam kąpiel w Morzu Tasmańskim zaliczoną? Mogę. Pewnie, że mogę.




Launceston. Jedno z najstarszych miast w Australii. Taka perełka, pełna starych, dobrze utrzymanych budynków.


Melbourne. Nam nie przypadło za bardzo do gustu. Nie lubimy dużych miast. Za to ogród botaniczny mają tak piękny, że mogłabym spędzać tam każdą, wolną chwilę.





Koale nie jest łatwo zobaczyć w naturze. Na szczęście Julia zaznaczyła nam miejsce, gdzie je można zobaczyć. Trzeba się ich trochę naszukać, ale warto , bo są niesamowitymi słodziakami.


To na dzisiaj wystarczy. Nie chcę was zanudzić.

         Może wspomnę trochę o robótkach.
Prawie cztery miesiące temu zrobiłam sweter The Weekender. To był prezent świąteczny dla mojej przyjaciółki Leeny z Singapuru. Wybrała ten projekt, jako sweter na podróże do Chin, Japonii. Teraz to brzmi trochę strasznie. Wierzę, że nadejdą czasy, kiedy jej się przyda.
Użyłam mojej ulubionej tutaj włóczki  Pure Wool 4 Seasons. W składzie jest 90 % wełny, 7% akrylu i 3 % wiskozy. Robiłam na drutach 4,0 i 4,5. Rozmiar albo L albo XL. Nie pamiętam.







Ponieważ zostało mi wełny, to dorobiłam komin. Dodałam grafitowego koloru, żeby trochę odciąć kolorystycznie ten zestaw. Tak delikatnie nadmienię, że Leena ode mnie już dostała mitenki w tym samym czerwono-bordowym kolorze.





Jestem z siebie dumna. Udało mi się skończyć. Miejmy nadzieję, że w tych czasach, które sprzyjają pisaniu, będę to robić częściej, bo mam sporo do pokazania.

P.S. Nasz agent od mieszkania jest fantastyczny! Załatwił nam lodówkę! Przetrwamy!!!!
Musze tylko ją umyć.