poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Rumunii ciąg dalszy.

Jedziemy dalej.
Kolejnym miastem, w którym zakotwiczyliśmy na trzy noce jest Braszów. Wzbudził w nas sprzeczne emocje. Po zakwaterowaniu się w miłym pensjonacie udaliśmy się piechotą (co było nie lada wyzwaniem, bo było ponad 30 stopni i pokonywaliśmy przez 40 minut olbrzymie wzniesienie, a może górę?) do starego miasta. Ponieważ był to sobotni wieczór, przywitał nas dziki tłum, jaki można znaleźć na krakowskim rynku (tylko nie tak różnorodny narodowościowo) i jeszcze dziksza muzyka.

Obejrzeliśmy wszystko co najważniejsze, wypiliśmy obowiązkowe wino a że zrobiło się ciemno,
wzięliśmy taksówkę - pokonanie 4 kilometrów kosztowało nas 7 zł - i wróciliśmy do czystego, dużego i cichego pokoiku. Dwa dni później ponownie wróciliśmy do centrum starego Braszowa, który tym razem wzbudził nasz pełen zachwyt. Miasto odkryło całe swoje piękno, bez tłumu i hałasu.


Tu natomiast po raz pierwszy i jak na razie jedyny próbowano nas po chamsku oszukać na rachunku. I nikt nawet nie przeprosił, gdy zauważyliśmy zawyżony, i to prawie o 100%, rachunek. Przy czym, co warto podkreślić, była to sytuacja jednorazowa. Ludzie są przyjaźni, mili, może nie zawsze uśmiechnięci, ale nauczą się.
Wino było pyszne.

Kolejny dzień to Sighisoara, kolejne doskonale zachowane średniowieczne miasto. Gdyby nie niedziela i gdyby nie Rumuni, którzy ruszyli na zwiedzanie byłoby jeszcze piękniej niż było.


Wracając do Braszowa, chcieliśmy zobaczyć dużą twierdzę w Faragas. Skończyło się na chceniu, bo zamknęli nam przed nosem. Zrobiliśmy sobie więc spacer wokół i też było miło.
Spotkaliśmy rodzinę łabędzi, które nie chciały współpracować z aparatem.
Stracone elektrolity uzupełnialiśmy w fajnej knajpce. 
Ponieważ było wi-fi, mąż Zbyszek studiował dzielnie wiadomości z Polski i ze świata.
Ja, jako że zachowuję się jak japońska turystka robiąca zdjęcia wszystkiemu i wszystkim, rozglądałam się wokół i zauważyłam cudny park pełen starych ludzi. I był w tym niesamowity spokój. Jedni siedzieli sobie pogrążeni w rozmowie, inni grali w szachy, kolejni w karty. Atmosfera małego miasteczka. To uwielbiam. To tylko fragment, bo tak trochę głupio wkraczać z aparatem w ich świat.

Dzisiaj postanowiliśmy pojechać w góry, te najbliższe, aby zobaczyć Babele. Chcieliśmy wchłonąć trochę gór przed zjazdem do delty Dunaju.
Babele (rozmawiające kobiety) to fantazyjne formy skalne z piaskowca. Podjechaliśmy samochodem do stacji kolejki linowej. Oczom naszym ukazał się widok zapowiadający ekstazę.
Emocje lekko opadły, gdy zobaczyliśmy baaaardzo długą kolejkę do wagoników. Daliśmy się złapać naganiaczom, którzy obiecali za te same pieniądze, co wjazd na górę wagonikiem, dowieźć nas szybciej na miejsce. Najpierw do siedmioosobowej terenówki próbowali wcisnąć dwie osoby więcej. Podnieśliśmy krzyk. Potem mnie i męża Zbyszka wcisnęli na sam tył. Było gorąco, ciasno i moja klaustrofobia natychmiast dała znać o sobie. Wpadłam w panikę i histerię. Zbyszek widząc co się dzieje, z krzykiem zatrzymał samochód. Chciano nas natychmiast wyprosić z samochodu, ale jeden marudny, ale miły starszy Rumun zamienił się ze mną miejscami. I już było "dobrze".
Dojechaliśmy na miejsce i zaczęliśmy wędrówkę. Byliśmy zadziwieni, że większość mijanych Rumunów była bardzo dobrze przygotowana do wędrówki. W przeciwieństwie do nas.
To Zbyszek
 a to ja.
Plażowi turyści w górach. Ja nie mam sandałków, ani klapek w przeciwieństwie do Zbyszka ;). Ale jakby co, to pół bagażnika porządnych sportowych i trekkingowych ciuchów zostało na dole. No cóż.
To zdjęcie, to wszystko co natura w tym dniu pozwoliła nam zobaczyć.

Po przejściu około stu metrów zaczął padać deszcz. Najpierw spokojny, z czasem stał się bardzo uciążliwy i mocny. Nasze mocno sportowe i przeciwdeszczowe ciuchy nie uchroniły nas od przemoczenia. Na  szczęście na początku nie było zimno. 
Tu ciągle pada, a ja robię dobrą minę do nie tak bardzo, ale jednak złej gry.

Kapelutek wzięłam na słońce, które miało być.
A teraz Babele.



Za moimi plecami jest pięęękny widok. Ja w to wierzę. Widziałam na zdjęciach.
 A tu taki piesek. W Rumunii jest ich dużo swobodnie poruszających się, bez właścicieli. A może mają jakiś panów? Co jest ważne, nie są agresywne.
Jak zjeżdżaliśmy na dół, zrobiło się bardzo zimno. Awaryjna chustka (używam jej czasami  do zasłonięcia ramion w kościołach, cerkwiach) przydała się. 

Ostatni punkt to Rasnov. Na szczycie góry została wybudowana przez Krzyżaków twierdza, która teraz jest pokazową warownią chłopską. Krótko, bo ja już nie mam sił, a co dopiero wy.







Nie myślcie, że tak dużo zwiedzania, to dla nas męczarnia. Mamy mnóstwo czasu dla siebie, na kawę, wino, lenistwo, na rozmowę. Teraz na cztery dni jedziemy do Tulczy nad Deltę Dunaju. Miejscowi załamują ręce i ostrzegają, że zabiję nas temperatura, wilgotność i komary. No cóż, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jak byśmy się zbyt długo nie odzywali, to działajcie i szukajcie nas przez konsulat. Pożarci przez komary! Tytuł na pierwsze strony gazet.

sobota, 9 sierpnia 2014

Kolejne wakacje

Jestem w Rumunii. Na wakacjach. Typując zimą Rumunię na letnie szaleństwo nie wiem czym się kierowałam. Przeczytałam fajne książki, parę ciekawych postów w internecie. A poza tym zżerała mnie ciekawość. W zeszłym roku byłam w Czarnogórze i Albanii( z niektórymi zresztą) i interesowało mnie czy Rumunia będzie tak samo klimatyczna.
Jest.
Jechałam naładowana stereotypami, że ten kraj jest biedny, brudny,pełen złych dróg, Cyganów. Wiem, wiem, czytałam wiele dobrego, między innymi Ewa Kuacja pisała pięknie o tym miejscu. Zresztą wiele jej wskazówek wzięłiśmy pod uwagę przy układaniu trasy. Uwierzyłam jej, ale nie do końca. Matko, jak ja się biję w piersi!!!! Jaka ja byłam głupia! Od przekroczenia granicy jestem w totalnym zachwycie. Podziwiam wszystko- krajobraz, kulturę, architekturę, a przede wszystkim ludzi. Rumunia może ma kilka lat zapóźnień, ale niedużo. Niczym od nas się nie różni. Drogi są w porządku. Oprócz bardzo lokalnych, które też mają swój urok. Kierowca, czyli mój mąż musiał być bardzo czujny. Ale za to jechaliśmy przez mało uczęszczane tereny, pełne sielskiej atmosfery, poprzechylanych płotów, krów na łąkach i na drogach, cudnych stożkowych snopów siana, wozów konnych pełnych siana i ludzi, babć w chustach siedzących przed domem, dziadków w kapelusikach. Bardzo mi to przypominało wieś mojej babci pod Piłą, w której spędzałam wakacje będąc dzieckiem. Od kiedy bruk zastąpiono asfaltem, strzechę dachówką i zelektryfikowano obejścia, wieś dla mnie przestała być wsią. Zdaję sobie sprawę, że mówię to z punktu widzenia mieszczucha. Ale tu w Rumunii, odnalazłam swoje dzieciństwo i błogi spokój.
Oczywiście, Rumunia to nie tylko wieś.
Rozpoczęliśmy od pięknego uniwersyteckiego miasta Cluj-Napoca. To było nasze pierwsze spotkanie z "normalną " Rumunią. I to była miłość od pierwszego wejrzenia.


A to jest kiosk Ruchu:
A tak też bywa w środku miasta:
Kolejne miejsce i kolejny dzień to Alba Iulia. I tu pełne zadziwienie. Świeżo wyremontowane miejsce, piekne, na światowym poziomie i puste. Niewielka ilość turystów sprzyjała robieniu zdjęć i zachłystywaniu się pięknem. A było czym.
 Mój mąż ma wreszcie z kim inteligentnie i błyskotliwie porozmawiać.



W tym samym dniu zwiedziliśmy jeszcze Sibiu. Coś cudownego! Średniowieczne miasto, częściowo odrestaurowane. Na nas największe wrażenie zrobiła ta część, która zostawia wiele do życzenia, ale jak pobudza wyobraźnię.


 Teraz ta najstarsza część miasta. Piękna!
 Zobaczcie jakie piękne dachy!

 Uśmiech numer 5. Ale szczęście ogromne. Nawet lekko padający deszcz nie przeszkadzał ani trochę.
No dobra ponieważ jesteście już tak znudzone to dołożę jeszcze Trasfogarską Szosę.
To był numer jeden na liście życzeń mojego męża. Serpentyny, góry, widoki zapierające dech w piersiach. Ja miałam lekkie obawy, bo się trochę zepsułam po porodach chłopaków i czasami miewam kłopoty. Ciągle miałam w pamięci przejażdżkę na Teneryfie, kiedy małżonek Zbyszek bawił się jak dziecko, szalejąc po serpentynach, a ja po raz pierwszy w życiu walczyłam o przetrwanie. dzisiaj pomny mojej sinej twarzy parę lat temu starał się ogromnie i jechał bardzo czujnie i co chwilę zadawał pytania o stan mojego zdrowia. Po tylu latach tyle czułości!
Ale wracając do Transfogarskiej. Warto!!!! Warto!!! Szkoda, że po drodze zgubiliśmy schronisko Laluc Balea, które w przewodniku wyglądało przepięknie, ale nie można mieć wszystkiego. Piszczałam z radości przez większość trasy, robiłam zdjęcia z jadącego samochodu, czasami mężu stawał. Było pięęęęęęęęęknie!!! Zdaję sobie sprawę, że zdjęcia nie oddają piękna, głębi, wysokości. Ale pobudźcie swoją wyobraźnię.





Jutro ruszamy dalej.
Robótkowo się dzieje. Sweter szary skończyłam. Wyszedł super i nawet go wieczorami zakładam, bo to już sierpień. Nie ma czasu na zdjęcia, bo trzeba zwiedzać. Do samochodu wzięłam robótkę ogłupiającą, czyli powtarzalną. I tak powtarzam, ale nie zawsze, bo ciągle coś podziwiam. I nawet nie mam czasu czytać, a pół bagażnika książek zabraliśmy. dopiero drugą czytam.
No dobra, koniec. Do następnego razu.

czwartek, 31 lipca 2014

Krótko

Jestem wściekła! To mało powiedziane. Jestem …. bardzo wściekła!!!
Ostatnie 40 minut a może i więcej pisałam posta. Jak na mnie to rozpisałam się okrutnie. Musicie mi wierzyć, ale wykazałam się błyskotliwością, elokwencją i pięknem użytych słów. I co? Jeden nieostrożny ruch i poooszło. I to skutecznie. Nawet mój najukochańszy mąż informatyk, stwierdził, że zrobiłam to  w sposób mistrzowski.
Nie ma szans, abym jeszcze raz się zmobilizowała.
Toteż krótko.
Książka to kryminał duński, podobno bestseller. Dopiero zaczęłam, więc nie wiem czy dobra. Z okładki:
Bogaci, wpływowi, bezkarni.
Gdy mogą wszystko, zbrodnia staje się zabawą.
Kto osądzi najpotężniejszych ludzi w Danii?

Po powrocie z urlopu Carl Mørck, szef Departamentu Q, zastaje swojego asystenta Assada zagrzebanego w aktach starej, zamkniętej sprawy. Mimo że zapadł wyrok, ktoś ciągle podrzuca dowody świadczące, że w zbrodnię zamieszana jest grupa prominentów. Dalsze śledztwo wymaga przeciwstawienia się skorumpowanym strukturom w polityce i policji. Rozpoczyna się polowanie z nagonką…
Sweter to swobodna improwizacja na temat cardiganów z luźnymi połami. Został mi jeden rękaw. Miałam nadzieję, że skończę przed wyjazdem na wakacje i Marzena zrobi najpiękniejsze na świecie zdjęcia. Ale niestety, raczej nie zdążę. 
Zachwycałam się jeszcze książką Patti Smth " Poniedziałkowe dzieci". Patti, artystka, wokalistka punk rockowa, opowiada o swoim związku z Robertem Mapphlethorpem. Poznali się będąc bardzo młodymi  ludźmi. Często nie mieli co jeść, nie mieli gdzie mieszkać, ale wytrwale dążyli do swoich artystycznych celów. Bardzo poetycko opisuje wielką przyjaźń jaka ich łączyła. Ta książka to hołd złożony człowiekowi, którego była muzą i opoką. 
I jeszcze pokazałam starą robótkę. Jest to pled, przykrycie wykonane z eliana nicky w kolorach fioletowych. Dziergałam, dziergałam i jeszcze raz dziergałam. W końcu skończyłam i rozłożyłam na tapczanie teściowej. wydaje mi się, że nieźle pasuje do jasno zielonych ścian i białych mebli.


Miało być pięknie i było. A teraz jest jak zwykle. Krótko i na temat.
A teraz Was żegnam prawdopodobnie na miesiąc. Może uda mi się gdzieś znaleźć internet i może coś naskrobię. Pozdrawiam gorąco.

niedziela, 27 lipca 2014

Mój ci on

Kolejny upalny, lepki dzień. Miało padać, nie pada. Miały być burze, nie ma. Obym w złą godzinę nie napisała, bo będzie tragedia. Mój pies maluni, panicznie boi się błysków, grzmotów, strzałów. Mamy wówczas w domu koszmar. Histeria jest straszna, chowa się po kątach, szczeka, ujada. Ostatnio, gdy burza trwała trzy godziny, Barnaba oszalał. Wciskając się za kanapę strącał lampy stojące na parapecie, właził na moje kosze z wełnami ukrywające się za kanapą. Biedaczek.
W tych radosnych, ciepłych dniach na plaży trwała ciężka praca nad skończeniem Airflow Justyny Lorkowskiej. Wybrałam wispa DiC w kolorze herbal, który dostałam w prezencie imieninowym od mojej siostry. Robiłam podwójną nitką, bo masochistką to ja nie jestem, na drutach 3,5. Bardzo szybko mi poszło, bo wzór łatwy i przyjemny, pięknie jak to u Justyny, rozpisany.
Bardzo mi się podoba.
No to pokazuję.
I niespodzianka!!!!
Jakby co, to dalej jest to mój blog.






A nie Marzeny!
I sweter też ja robiłam.
A nie Marzena. 
Marzena walczy z godnością z sukienką. Szala zwycięstwa pomału przechyla się na jej stronę.
Wczoraj postanowiłam zrezygnować z plaży, bo dom zarastał i wymagał choć malutkiego odgruzowania, więc sesja zdjęciowa przypadła w udziale Marzenie i Mateuszowi.
I co tu można powiedzieć. Nic i w milczeniu podziwiać nasz pobliski las i fragment pustej wschodniej plaży.
Pięknie wyszło!