środa, 27 sierpnia 2014

Wróciłam, więc jestem.

Zaraz wracam. Nie mogę się skupić, bo oglądam Radwańską.
Pierwszy dzień w pracy. Pół nocy nie spałam. Bałam się zaspać. Z wiekiem jest coraz gorzej z powrotem do pracy. Dobrze mi na wakacjach.
No, ale nie ma co się rozczulać. Wszystko co dobre kiedyś się kończy i wracam do moich aniołków. Widziałam plan i nie jest dobrze. W piątek zamykam szkołę, więc ciężko będzie z jakimiś sobotnio-niedzielnymi wyjazdami. Dam radę.
Jest środa, zabawa w której dość dawno nie uczestniczyłam.
Robótka to Still Light Tunic z Jilly DiC od Marzeny. Do projectu Veery Valimaaki przymierzałam się od dawna. Zawsze coś stało na przeszkodzie. Coś, czyli jakaś inna robótka. Teraz dzałam z wielką przyjemnością na drutach 2,75. Ostatnio ciągle dziergam takimi cieniznami. Marzę o grubych drutach i szybko przyrastającym swetrze. Coś już mi chodzi po głowie.
Na czytniku mam kryminał Mary Clark Higgins " Jesteś tylko moja". Taki sobie. Jestem już w połowie, więc skończę, ale żadna rewelacja. Higgins zaczęłam czytać wracając z Rumunii, bo musiałam odpocząć od  bardzo mocnej lektury z poprzedniego postu. 
Przeczytałam też 'W pajęczynie mroku" i to był całkiem niezły, trzymający w napięciu thriller. 
Poza tym tom o Wiedźminie "Ostatnie życzenie". Książki fantazy to nie moja bajka, ale Sapkowski chyba będzie się zaliczał do jednych z moich ulubionych.
Przez całą podróż do i po i z Rumunii był ze mną A Hap For Harriet. Szal, który chciałam zrobić już jakiś czas temu. Był idealny jako projekt drogi,nie trzeba za dużo myśleć, tylko dziergać, dziergać i dziergać powtarzające się motywy. Było to fajne do czasu. Potem mnie znużyła ta powtarzalność. Na szczęście udało mi się skończyć i efekt, który chciałam osiągnąć osiągnęłam. Baaaaaardzo mi się podoba.
zdjęcia robiliśmy na spółkę z mężem Zbyszkiem, który nie chce, aby go tak nazywać. Muszę wymyślić coś innego.











Włóczkę zakupiłam w YarnAndaArt. Jest to przepiękna i bardzo delikatna angielska włóczka o grubości lace, będąca połączeniem dwóch luksusowych włókien włókien -baby alpaki i jedwabiu morwowego. Cudownie delikatna i miła. Mnie się podoba. A Wam?

środa, 20 sierpnia 2014

Ostatnie zanudzenie

Właśnie powróciliśmy na polskie ziemie. Do domu wrócimy dopiero w sobotę, bo po drodze jest trochę przyjaciół i spraw do załatwienia.
No i co mogę napisać podsumowując nasz wyjazd. Pełen zachwyt! Zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie miał takie zdanie. Ale dla mnie Rumunia jest krajem, do którego na pewno wrócę. Może nie w przyszłym roku, bo mamy już plany, ale wrócimy.
Ostatnie obrazy z Rumunii.
Delta Dunaju.
To miejsce, o którym pisałam w ostatnim poście. Gorąco powalające wilgocią, uniemożliwiające głębokie oddychanie, a tym bardziej aktywne, sportowe życie. Nasz hotel położony nad samą wodą, miał wokół siebie ponad dwukilometrową spacerową, rowerową  trasę. Kiedy siedzieliśmy w restauracji, delektując się rybami, obserwowaliśmy biegających i jeżdżących na rowerze ludzi. Nasz podziw dla nich urósł następnego dnia, kiedy sami ruszyliśmy w trasę. Jak pisałam, było to koszmarne przeżycie. Nie podjęliśmy więcej prób walki z temperaturą. Powodem tego byli Polacy, których spotkaliśmy w hotelu. To niesamowite, że od pierwszego słowa można zapałać do siebie sympatią i mieć wrażenie, jakby się znało całe życie. Spędziliśmy w Tulczy razem z nimi dwa dni i dwa długie, pełne rozmów i napojów, wieczory. Między innymi popłynęliśmy na siedmiogodzinny rejs po Delcie Dunaju. Delta jest piękna, zielona, z mnóstwem ptactwa.






Mniej więcej w połowie trasy mieliśmy przerwę na lunch. Jedliśmy przepyszną zupę rybną, z wielkimi kawałami ryby i rybę z grilla. Na dolnym zdjęciu, pan przygotowuje przepyszny sos czosnkowy.


Tulcza nie jest piękną miejscowością. Gdyby nie Delta Dunaju, to raczej należałoby jej unikać.
Później ruszyliśmy już w drogę powrotną, oczywiście nie zapominając o poznawaniu kolejnych uroków tego pięknego kraju.
Pokażę tylko miejsca, które nas zauroczyły.
Monastyr Mołdawica, to jeden z wielu przepięknie malowanych monastyrów na Bukowinie.



Przejazd przez Bukowinę to uczta dla oka i duszy. Przepiękne krajobrazy, sielankowe pola ogrodzone płotami, drewniane cerkwie, ludzie koszący trawę kosami.



Wjeżdżamy do Maramureszu. Żarty się skończyły. Dobre drogi też.
Zdjęcie zupełnie nie oddaje 50 km slalomów, zwalniania do zera. Ale co tam. 
Maramuresz to kraina ludzi żyjących w dawnej tradycji, mieszkających w domach drewnianych, pochylonych, o konstrukcji widocznej tylko w tym rejonie. Ilość wozów konnych tutaj jest największa. Kobiety, niezależnie od tego czy idą w pole czy w miasto, ubrane są w spódnice mocno marszczone w pasie, za kolana, w chustkach na głowach. Cudo!
Zboczyliśmy z trasy do wioski Bogdan Voda, aby odetchnąć dawnym życiem.





Przed ogrodzeniem każdego domu są ławeczki, na których siedzą właściciele i obserwują życie.
A tu jeszcze fajny klimat i nasza dziergająca koleżanka.


Barsana i fantastyczna cerkiew św. Mikołaja.

Sama cerkiew jest piękna a jej otoczenie, z wieloma ukwieconymi budynkami, robi wrażenie.





I na koniec, naprawdę na koniec Sapanta i wesoły cmentarz. jedyny na świecie taki cmentarz, gdzie większość nagrobków jest wyrzeźbiona w drewnie, pomalowana na niebiesko. Na tablicach namalowany jest zawód jaki ludzie tam leżący wykonywali, albo jak zginęli. Są oczywiście tradycyjne nagrobki, ale jakoś tam nie pasują i są nieliczne.



I to już jest koniec. Od poniedziałku wracam do rzeczywistości, do drutów i książek i do biegania. Do poczytania.

środa, 13 sierpnia 2014

Umarliśmy

Dzisiaj będzie krótko, a nawet krócej.
Tubylcy, czyli Rumuni mieli rację. Tulcea, jeśli chodzi o temperaturę i wilgotność jest ekstremalna. Bywałam w wielu gorących i wilgotnych miejscach. To mnie złamało. Męża Zbyszka też. A on jest twardzielem i wszędzie jest mu dobrze.
Rano, koło 8 rumuńskiego, a 7 polskiego czasu poszliśmy pobiegać. Początek był niezły, trzy kółka dalej, czyli 6,4km zakończyliśmy nasze kariery długodystansowe w Rumunii. To był koszmar! Słońce świeciło non stop, nie było się gdzie schować, a wilgotność dołożyła swoje. Przez godzinę dochodziłam do siebie. Okazało się, że już było 28 stopni. Co tam. Namówiłam męża Zbyszka na sesję swetra, który skończyłam w drodze, jeszcze w Polsce. Niewiele wyszło. Pokażę tylko zajawkę.
Tak właśnie mieszkamy, nad samą wodą. Pięknie! Tylko, dlaczego tak gorąco?
Dobra nie narzekam.
Ponadto jest środa, więc coś o książkach i bieżącej robótce.
Robótka to szalA Hap for Harriet Kate Davies z włóczki od Tysi. Włóczka piękna w odcieniach błękitu i delikatnego fioletu. Wzór drogowy, trochę nadto nużący, ale jestem "już" za połową.
Książka jest bardzo dobra. Gemma i jej 16-letni syn jadą do Sarajewa. Dla niej jest to zmierzenie się z przeszłością, ze swoją wielką miłością Diego, ze swoją bepłodnością, bałkańską wojną. Dla chłopca jest to próba odnalezienia własnej tożsamości. Opowiada o wielkich emocjach, wzbudza w nas jeszcze większe. Czytam ją z wielkim napięciem. Jedynym minusem jest Rumunia, która nie pozwala mi się w niej zatopić. Naprawdę warto!
Przed nią męczyłam "Zabójcy bażantów" Jussi Adler- Olsena. Kryminał w 10 dni! Może i nie jest taki zły, ale tzw szał d..y nie urywa, jak mówi Daria, moja koleżanka.
Ja wiem, że jestem upierdliwa z tymi wakacjami, ale gps a konkretnie"Hołek" Hołowczyc poprowadził nas wczoraj fajną drogą. Jakie było nasze wielkie zdziwienie, gdy nagle zobaczyliśmy to:
Żeby nie było, to była droga regularnie uczęszczana przez innych kierowców.



I ostatnie zdjęcie dla Marzeny.