Ja oczywiście czytam i to dość dużo.
Na zdjęciu jest książka Grocholi (ups, uciekł mi tytuł), "przeznaczeni". Potrzebna mi była lżejsza lektura, po moich ostatnich ciężkich kalibrach i siostra podrzuciła mi właśnie tę. To wielowątkowa opowieść o miłości, zdradzie, cierpieniu, naiwności, ufności, przyjaźni. Opowiada o ludziach, którzy początkowo nie mają ze sobą nic wspólnego. Pod koniec losy ich się splatają. Przez pierwsze 200 stron trochę się męczyłam, kolejne 300 rozwinęło historię na tyle, że z ciekawością czekałam na kolejne strony. Nie jest to prościutka książka, z humorem opowiadająca o błahych problemach bohaterów. Jest to opowieść bardzo serio o życiu, o przeznaczeniu.
Jeśli już piszę o książkach chciałaby wspomnieć o dwóch, które zrobiły na mnie ostatnio duże wrażenie, ale też zdemolowały mnie psychicznie.
Pierwszą z nich jest książka polecona przez Monikę "Malmonkę". Pod koniec września w Warszawie odbywał się Maraton Warszawski. Nie, nie, ja nie brałam w nim udziału. dla mnie to za długi dystans.
Na półmaraton dałabym się jeszcze namówić, na cały nie. Nie moja bajka. Ale jako dobra żona pognałam pendolino do stolicy, żeby dopingować Małżonka i ocierać mu w biegu pot z twarzy.
Pogoda była przecudna, słońce, ciepło, a do tego spotkałam się z Moniką, która oprowadziła mnie po pięknych warszawskich uliczkach i zasiadłyśmy w kawiarni nad zieloną herbatą z drutami w ręku.
I tam właśnie, podczas gdy Pan Małżonek pokonywał kolejne kilometry, Monika z wielką pasją opowiedziała mi o książce, którą akurat czytała Czyli "Sprawiedliwi zdrajcy"Witolda Szałowskiego. Jej piękna opowieść błyskawicznie zaowocowała zakupem książki i błyskawicznym jej pochłonięciu. Jest to reportaż o Wołyniu, o ludziach, którzy przeżyli czas rzezi. Szabłowski spędził w śród nich wiele dni, przeprowadził setki rozmów i opowiedział historie Ukraińców, którzy ratowali Polaków. Mało się o tym mówi, ale było wielu takich którzy do końca byli ludźmi. Wstrząsająca opowieść, ale napisana w niesamowity sposób, nie można się od niej oderwać.
Jak by mi było mało, to poszliśmy z mężem do kina na "Wołyń". Co tu dużo pisać, trzeba ten film obejrzeć.
W dalszym ciągu było mi mało tych lekkostrawnych emocji, więc wzięłam się za książkę "Białystok". Po jej przeczytaniu stwierdziłam, że ja nie chcę żyć w kraju jaki opisał Marcin Kącki. I nie ma to znaczenia, że mówi się tutaj o konkretnym rejonie, bo sprawa nienawiści, nietolerancji, rasizmu, antysemityzmu, historycznych zaszłości dotyczy nas wszystkich. Bardzo dobra książka, ale jej przesłanie jest bardzo smutne.
Jak na razie mam dosyć zaangażowanych książek dosyć. Chcę czegoś lekkiego.
To teraz o robótkach. To koralowe na zdjęciu to połowa czapki, która powstaje z pozostałości po piórkowym. Tych pozostałości jest tyle, że powstanie do niej jeszcze szal. To jest niesamowite, że ja ciągle kupuję za dużo włóczek. I nawet jeśli kupuję konkretną ilość na dany sweter, to ciągle mi zostają duże resztki. Mam ich całe mnóstwo i zaczęłam je baaaaaaardzo powoli wyrabiać.
W tle zdjęcia jest poduszka, którą zrobiłam z recyklingowej bawełny. Kiedyś zakupiłam w lumpeksie bawełniany duży sweter w kolorze naturalnym. Sprułam go i motki zaległy w koszu. Oglądając cuda dziergane przez Monikę z MonDu, próbowałam przemienić ową nitkę w cudowną poduszkę. Niestety wyszła tylko zwykła poduszka. Może być. Pierwsze kolty za płoty. Dziergałam podwójną nitką, bo chciałam, aby wzór był wyraźny, na drutach 4,5. Łatwo nie było. Włóczka tępa, nie za grube duty i zaczęły mnie boleć nadgarstki. Nie wiem, jak dziewczyny mogą dziergać duże pledy, dywaniki, chodniki. Pełen szacunek.
A tak prezentuje się w moim kąciku robótkowo-czytelniczym.
Żadna finezja, ale od czegoś trzeba zacząć.
Wracając do przedsięwzięcia mojego Męża to przebiegł maraton i to poniżej czterech godzin. Jestem z niego bardzo dumna. Ja bym nie dała rady.