środa, 22 listopada 2017

Jak zwykle trochę wszystkiego.

Wróciliśmy z Tajlandii.
Ledwo ją liznęliśmy. Czujemy niedosyt. Chcemy więcej. To co widzieliśmy, bardzo nam się podobało, ale chcemy czegoś innego. Mniej turystycznego. Bardziej lokalnego.
Jedno co nam się udało, to jeść na ulicy, w barach, knajpkach, miejscach, które dla Europejczyków nie wyglądają. Ale jak smakuje tam jedzenie!!! Cudownie!!! Przede wszystkim objadaliśmy się owocami morza i zupą Tom Yum. Oczywiście wszystko przyprawione jak dla Tajów. Tam było wszystko w porządku. Jak wróciłam, to niestety mój układ pokarmowy dał mi subtelnie znać (potężną biegunką), że tak miło i przyjemnie to niestety nie będzie. Do tego bardzo zmarzłam w samolocie, bo podróżną koszulę z długim rękawem i chustę zapakowałam, a dlaczego by nie, do głównego bagażu. I teraz pierwszy raz od przylotu do Malezji złapałam jakieś choróbsko. Trochę się pokładam, ale co dam, złego licho nie weźmie. Będzie dobrze.

Ponieważ byliśmy w Bangkoku służbowo, to mieliśmy mało czasu na zwiedzanie. Bardziej chłonęliśmy atmosferę miasta, niż poznawaliśmy zabytki. Jednak coś tam zobaczyliśmy.
Przede wszystkim popływaliśmy łódką po rzece Menan i po kanałach. Było ciekawie.











 O ile w kanałach ruch był słaby i można było spokojnie oglądać nadbrzeżne domostwa, to na rzece ruch był ogromny.


Oczywiście naiwni Polacy dali się okantować sprytnym Tajom. Nie dość, że zapłaciliśmy za 1,5-godzinną przejażdżkę duuuże pieniądze( zapomnieliśmy się targować), to jeszcze nie zobaczyliśmy paru miejsc, które były zaplanowane. Właściciel łódki nie mówił po angielsku i tylko płynął. A miał się zatrzymywać i pokazać co nieco. No cóż, nie my pierwsi, nie ostatni, których Tajowie oszukali.

Kolejną atrakcją była Świątynia Świtu, Wat Arun. Powstała na przestrzeni wieków XIV-XVII. Jest typową budowlą dla architektury Khmerów. Jej ściany są wyłożone chińską porcelaną. Jest przepiękna i naprawdę nie można jej pominąć podczas zwiedzania stolicy Tajlandii.









Tego dnia mieliśmy jeszcze w planie zobaczyć Wielki Pałac i zespół świątynny Wat Phra Kaeo. 
I znowu jeden sprytny Taj powiedział nam, że Pałac dzisiaj jest zamknięty, bo są jakieś uroczystości. Uwierzyliśmy. Naiwni. Po raz kolejny. Jak się później okazało, w czasie kiedy do niego szliśmy był jeszcze otwarty. My jednak zaufaliśmy, miłemu, sympatycznemu, kłaniającemu się w pas Tajowi. Oczywiście twierdził, że świątynia, do której szliśmy też jest zamknięta. Postanowiliśmy mimo wszystko chociaż przejść obok niej. No i okazało się, że jest otwarta i mnóstwo w niej turystów.

Wat Phra Kaeo jest przepiękna. W metrze czytaliśmy informacje w przewodniku. Byliśmy mniej więcej przygotowani na piękny zespół świątynny. Jednak nie byliśmy przygotowani na to co zobaczyliśmy. Oszołomiła nas ilość budowli, ich architektura, bogactwo detali, drobiazgowość wykonania, blask, kolor. Kręciliśmy się wkoło i robiliśmy dziesiątki, setki zdjęć. Niestety żadne zdjęcia nie oddadzą piękna tego miejsca.


















Oczywiście byliśmy u leżącego Buddy, który jest maluni, jedyne 46 m długości i 15 wysokości. W całości wykonano go z gipsu, a pokryto złotą blachą.





Po wyjściu ze świątyni spotkaliśmy fantastycznych młodych ludzi, Magdę i Pawła. Po krótkiej rozmowie okazało się, że chcemy jeszcze zobaczyć te same miejsca. Toteż wspólnie najpierw tuk tukiem, później pieszo pokonywaliśmy kilometry ulicami Bangkoku. Świetnie się razem rozmawiało.









To było niesamowite spotkanie. Bardzo miło i sympatycznie spędziliśmy razem kilka godzin.
Paweł i Magda dalej zwiedzają Tajlandię i Kambodżę. Mamy nadzieję, że kolejny etap zwiedzania Azji był dla nich udany.
Ponieważ przyszedł weekend, postanowiliśmy zrelaksować się nad morzem. Z różnych względów wybór miejsca do plażowania nie był prosty. Musiało być przede wszystkim blisko lotniska. Padło na Patayę. Niestety. Niestety, bo jak się później okazało, nie jest to miejsce z rajskimi plażami, puste, romantyczne. To jest taki rodzaj Ibizy, pełnej Rosjan i Chińczyków, starych Europejczyków zabawiających się z młodymi Tajkami, wodnych skuterów, jachtów, szybkich łodzi. Koszmar!!!!
Jednym plusem był nasz mały hotel, położony z dala od centrum, ale leżący dalej nad morzem. Oprócz małych hotelików pełno tam było lokalnych knajpek z oooostrym żarciem. Kolejnym plusem było niedzielne plażowanie, podczas którego udało nam się jednak odpocząć.
Płynęliśmy promem na wyspę razem z tysiącami innych turystów.




 Tam motorkiem ( kierowca, ja za jego plecami, za moimi mąż, plus torba i plecak) jechaliśmy na lekko odosobnioną plażę. Szkoda, że nikt nie mógł nam zrobić zdjęcia. Jazda była niezła.

Dojście do "rajskiej plaży" też.






Więcej zdjęć z boskiej plaży nie mam, bo byłam tak rozczarowana, że nie robiłam żadnej dokumentacji.

I tyle. 
Na pewno będziemy jeszcze w Tajlandii. Ale na pewno nie w Patayi. 

Króciutki raport czytelniczy.
Przeczytane:
1. Zapach suszy - Tomasz Sekielski
2. Smak suszy - Tomasz Sekielski
Są to dwie części trylogii, trzeci tom będzie w przyszłym roku. Bardzo dobra sensacja. Szybko się czyta.
3. Był sobie chłopczyk - Ewa Winnickav -rewelacyjny reportaż. W okolicach Cieszyna zostają znalezione zwłoki dwu, trzyletniego chłopca, którego nikt nie poszukuje. Świetnie napisana historia. 
4. I góry odpowiedziały echem - Khaled Hosseini. Jeśli ktoś czytał "Chłopca z latawcem", albo "Tysiąc wspaniałych słońc", to wie, że kolejna książka tego autora jest dobra, że opowiada o Afganistanie, że jest pełna emocji i że o niej tak szybko się nie zapomina.

Robótkowo jestem tutaj:


Ponieważ święta już za pasem i nie mam tutaj nic świątecznego i nawet pogoda nie będzie ani trochę świąteczna, to rozpoczęłam masowa produkcję gwiazdek. Sprzyja temu siedzenie w domu, bo czuję się źle i biorę antybiotyk ( w tropikach chora!!!!!). 
Entrelak czeka na skończenie. Idzie coraz ciężej, ale muszę skończyć, bo to prezent dla mamy. 
Kremowo- różowe to początek chusty, który będzie prezentem dla dziewczyny z Filipin. 
Kremowo, beżowo, szare, to będzie coś, duży szal, mały koc. Nie wiem. Wyjeżdżając tutaj wzięłam ze sobą trochę zapasów i między innymi tę Primaverę, czyli bawełnę z mikrofibrą. Nie miała przeznaczenia. W trakcie potrzebowałam robótki samochodowej, wymyśliłam, że zrobię dużą chustę, w stylu tej. Wszystko fajnie tylko Primavera jest nieskręcona, składa się z 4 nitek, które przy robieniu "francuzem" nie zawsze łapałam. I to był koszmar, prułam kilka, może więcej razów, aż się poddałam. Postanowiłam wykorzystać tę włóczkę( przecież jej nie porzucę) na coś robionego szydełkiem. I to miało być coś prostego, najprostszego. I padło na słupki i mały ażur. I tak sobie robię i nawet mi się podoba. Oczywiście zabraknie mi trochę na coś dużego, ale pod koniec stycznia mąż zawita do Polski, to będzie miał misję do wykonania. 
Musze powiedzieć, że Primavera jest przemiła w dotyku, ale w dzierganiu francuzem, koszmarna!!!! Oczywiście dla mnie. Może inni lepiej sobie z nią radzą. Ja nie umiem.

Dodam jeszcze, że skończyłam sweter dla Misi. Brakuje tylko guzików. I może uda się go wyekspediować do Ustki. 
Włóczka to oczywiście przepiękny Chmurkowy  Millis, który dawno kupiłam dla siebie, a który przerobiony na cardigan nosi moja siostra i teraz będzie nosić jeszcze jej córka. Chyba jestem za dobra:)))





Pozdrawiam ciepło, trochę pochmurnie, zaraz będzie lało.



poniedziałek, 6 listopada 2017

Szycie, trochę drutów, książek i Bangkok

Jak już wam kiedyś pisałam, Kuala Lumpur to miasto galerii handlowych oraz barów, restauracji, food trucków, punktów z jedzeniem. I tak a propos galerii, to w jednej z kilku, które są wokół mojego miejsca zamieszkania jest olbrzymia księgarnia. Można tam znaleźć książki z wielu dziedzin  po angielsku, chińsku, japońsku i języku bahasa, którym posługują się Malajowie.
Ja, oczywiście, odnalazłam bardzo duży dział z wszelkiego rodzaju sprawami ręcznie robionymi. Najbardziej zainteresował mnie regał z książkami o drutach i szydełku. Jest całkiem imponujący. Niestety wszystkie książki są zafoliowane. Nie wiem czemu ostatnio panuje taki zwyczaj, nawet w polskich księgarniach. Ja systematycznie odwijam książki z folii i sprawdzam, czy warto je zakupić. Kosztują tutaj ,niestety dość dużo, więc nie będę kupować kota w worku. Była tutaj również jedna książka ze wzorami japońskimi. Cena trochę mnie powaliła, więc postanowiłam przemyśleć sprawę. Jak uznałam po przejrzeniu jej w internecie, że warto ją mieć, to okazało się, że ktoś inny krócej ode mnie myślał i ją kupił. Ależ byłam zawiedziona. Chodziłam wściekła po księgarni, aż uzmysłowiłam sobie, że jest tutaj olbrzymi rejon japońskich książek. Wszystko fajnie, ale jak się tam znalazłam, to od razu pomyslałam o Bradheld, która uczy się japońskiego i coś by mogła zrozumieć z tych różnorodnych znaczków na regałach. Na szczęście były zdjęcia i już po pół godzinie odnalazłam właściwy dział. Książki nie było.
Ale było coś innego. Cały regał z gazetami pełnymi wykrojów do szycia. Musiałybyście widzieć moja radość! I amok! Co z tego, że nic nie rozumiałam. Obrazki ciuchów były moje, workowate, cudne!!! Kolejną godzinę spędziłam na podłodze(wygodnej wykładzinie) przeglądając i wybierając jeden numer ( nie jest tani, niestety). Kupiłam.


Ponad miesiąc wcześniej kupiłam sobie w australijskim sklepie Spotlight kawałek bawełny, który idealnie mi pasował do jednego z wykrojów. W domu otworzyłam gazetkę i zobaczyłam to:


Trochę się przeraziłam. Tylko trochę, bo znalazłam też to:


czyli kurs obrazkowy dla wszystkich spoza Japonii. Hurra!!! Byłam uratowana. Jak się później okazało, nie do końca. Wykroje przerysowałam, wycięłam i ??? Miałam za mało materiału!!! Australijczycy nie sprzedają tkanin o szerokości 1,5m, tylko 1,0 lub 1,10m!!! Musiałam ostro kombinować, żeby wykroić bluzkę. Udało się. Prawie. Nie doczytałam, bo nie mogłam zrozumieć, że powinnam dodać przy krojeniu po długości 3,5 cm. Widziałam jakieś 3,5, ale myślałam, że to długość z wykroju na podwinięcie. Nie, nie była. Szyło się idealnie, wszystko do siebie pasowało. Rewelacja!. Jak przymierzyłam na koniec, to okazało się, że nie mam żadnego zapasu na podwinięcie., że nie ma z czego podwinąć.
Zostało mi, albo dokupić z 10 cm, albo zostawić tak jak jest. Na razie zostawiłam, bo wyjechałam z Kuala i nie wygląda źle. Będę myśleć nad rozwiązaniem.
Tyle się napisałam, a zdjęcia oczywiście nie ma. Musicie uwierzyć mi na słowo, bluzka jest fajna. Będą następne z tego wykroju. Na pewno.

Druty

Obecnie pracuję nad trzema robótkami jednocześnie. Być może będę miała możliwość przesłania do Polski paczki przez znajomych, więc robię prezenty. Mogę tylko pokazać fragment szala dla mamy. Zabrałam ze sobą do Kuala trochę włóczek. Po ich przejrzeniu, znalazłam prawie cztery motki Deligta Dropsa. Pomyślałam, że entrelac będzie idealnym projektem na wykończenie resztek pozostałych po Inspira Cowl. Pierwszy raz robiłam tym sposobem. Początki nie były łatwe. Ciągle mi się myliło, gdzie mam nabrać oczka, w którą stronę robić. Chciałam rzucić w diabły. Na szczęście tego nie zrobiłam. Bardzo mi się to spodobało.


Robię jeszcze cardigan Misty dla mojej siostrzenicy Misi  i chustę, której nazwy nie pamiętam, jeszcze nie wiem dla kogo.Te dziełka zostały w Kuala Lumpur i nie mogę ich pokazać.

Książki

Ponieważ planowaliśmy wyjazd do Tajlandii, to przeczytałam książkę Pawła Skiby "Tajlandia. Dwa spełnione marzenia". Para młodych ludzi postanawia oderwać się od polskiej rzeczywistości. Wybiera Azję na podróż marzeń, która ma trwać 3 miesiące. Przygotowują się solidnie do wyjazdu. Wybierają miejsca, które chcą poznać i zobaczyć. Zakładają sobie budżet, sposoby poruszania się, noclegów. Nie są to luksusowe hotele, samoloty ( oprócz dolotu i odlotu), restauracje z najwyższej półki. Miło opowiedziana historia, nie zawsze sielankowa. Dająca jednak poczucie, że jest to miejsce, które warto zobaczyć, poznać.



Kolejna książka ma większy ciężar gatunkowy. Piotr Głuchowski napisał " Pole śmierci. Nieznana bitwa Polaków z Khmerami".Opowiada o polskiej misji pokojowej w Kambodży, która  była przygotowana koszmarnie. "Pojechali na nią ludzie, którzy nigdy nie mieli w ręku broni, a nawet nie znali angielskiego. Brakowało jedzenia i sprzętu. Wartownik stał z bambusowym kijem, namioty pleśniały, auta się psuły, śmigłowce spadały. Sztab nie wiedział, co wyprawiają oddziały, bo nie miały radiostacji. A nasi żołnierze ćpali, chlali i urzędowali w burdelach, a potem uciekali ie płacąc. Jednego trzeba było odbijać. Jednak gdy polską bazę zaatakowali Czerwoni Khmerzy, dali im łupnia. mimo, że rozkaz brzmiał: Poddać się".  To cytat z obwoluty książki.
Była to pierwsza polska bitwa po II wojnie światowej. Książka jest ciężka, bo opisuje zbrodnie Pol Pota. Często musiałam przerywać czytanie, bo nie dawałam rady wytrzymać bezsensownego okrucieństwa Khmerów. Książka jest dobra, ale dla wytrwałych.




Teraz czytam Tomasza Sekielskiego "Zapach suszy". Sympatyczny kryminał. Chciałam wziąć coś lekkiego na drogę, do samolotu. Czy ja już pisałam kiedykolwiek, że nienawidzę latać? I to bardzo. Bardzo. Boję się okrutnie. Nie mogę się skupić na czytaniu. Każde drgnięcie samolotu wywołuje nerwowe wbijanie paznokci w oparcie fotela i kpiący uśmieszek mojego kochanego męża.
No właśnie. Jednak inaczej nie można zwiedzać, nie można się przemieszczać na długie odległości.

My tym razem polecieliśmy do Bangkoku. Służbowo, ale po spełnieniu obowiązków staramy się co nieco obejrzeć. Na razie niezbyt wiele zobaczyliśmy, ale wiemy już, że to ogromne miasto nas pochłonęło, zachwyciło, zauroczyło.
Jest ogromne, pełne życia, ludzi, samochodów, tuk tuków, motorków, skuterów, wielopoziomowych,dróg, kolejek, metra. Może męczyć, ale może też oszałamiać. Zdaję sobie sprawę, że widzę niewiele. Jednak nawet ten fragment jest niesamowity.









Oddaliśmy się w ręce tajskich masażystek.
Było swojsko.


Trochę kiczowato.


Zabawnie.


Na ulicach pełno taniego jedzenia.



Wszędzie dużo ludzi.



Rozwiązania energetyczne są bardzo interesujące.



Zostajemy tutaj jeszcze kilka dni, więc wrażeń będzie więcej. Na pewno podzielę się nimi z wami. Pozdrawiam ciepło.

P.S. Po raz pierwszy od wyjazdu marznę. Nie wiem ile jest stopni, ale koszula z długim rękawem i chusta są niezbędne.