Udaliśmy się do kliniki doktora Anthony, zapoznać się z tutejszą służbą zdrowia. Klinika z zewnątrz nie wygląda zachęcająco. Po malajsku. Kto był w Azji ten wie, że autochtoni nie przywiązują wagi do estetyki, lub ma ona trochę inny wymiar. Wnętrze na szczęście zaprzecza pierwszemu wrażeniu. Wygląda jak każda przychodnia. Ma recepcję, kilka gabinetów. Na miejscu można zrobić badania krwi i moczu, a może również posiadają szerszy zakres usług (tego nie musiałam sprawdzać).
Doktor, Hindus, koło sześćdziesiątki, przemiły w obejściu, okazał się również dermatologiem. Stwierdził na szczęście, że to żadna denga, a jedynie dość solidna alergia. wyszłam od doktora lżejsza o ok. 40 złotych, ale z tabletkami i maścią w rękach. Nie posiadamy tutaj żadnego ubezpieczenia. Koszty leczenia pokrywami sami. Po przedstawieniu rachunków w męża miejscu pracy, są nam zwracane na konto.
Dobra, koniec prywaty. Teraz będzie o książkach. I troszkę o robótkach. Dawno, oj dawno nic nie pokazywałam.
Zacznę od Zusaka "Posłańca", którego przesunęłam na termin późniejszy. Nie wiem, coś mi nie pasowało. Przeczytam później.
Zmieniłam na "Man na imię Lucy" Elizabeth Strout. Lucy, pisarka, matka dwójki dzieci trafiła na kilka tygodni do szpitala. Niespodziewanie dla niej odwiedziła ją matka. Nie widziała jej wiele lat. Spotkanie to wyzwoliło wiele wspomnień z dzieciństwa, z lat młodzieńczych. Przypomniało o biedzie, głodzie, braku czułości, izolacji, osamotnieniu. O walce z samotnością poprzez wejście w świat najpierw czytanych, a później pisanych książek. O bezwarunkowej miłości do rodziców. Króciutka książka, która w bezpretensjonalny, prosty sposób pisze o ludzkich relacjach, o nas . Świetna.
Następną przeczytaną książką jest "Kolej podziemna" Colson Whitehead. Książka uhonorowana Nagrodą Pulitzera 2017 i National Book Award 2016. Zdobyła też Goodreads Choice Award w kategorii "historical fiction". Cora jest niewolnicą żyjącą w Stanach pod koniec XIX wieku. Jej matka uciekła, gdy Cora miała 8 lat, babka zmarła podczas zbierania bawełny. Wraz z Ceasarem, również niewolnikiem plantacji Randalla, postanawia uciec. Ucieka owianą tajemnicą koleją podziemną. Ucieka w miejsce, które daje jej pozorną wolność. W ślad za nią rusza łowca niewolników. Brzmi to jak typowa powieść o niewolnictwie. A tak nie jest. Książka w prosty, pozbawiony emocji sposób pokazuje Amerykę, która do tej pory nie potrafi wyzwolić się z kajdan niewolnictwa. Bardzo, bardzo dobra książka, a czym jest tytułowa kolej podziemna przekonajcie się sami.
Oczywiście dalej czytam Szymborską i Filipowicza. Jeszcze nigdy nie dawkowałam sobie żadnej książki, jak tę.
I ostatnia książka, którą obecnie pochłaniam to "Ganbare!" Katarzyny Boni. To książka reportaż o tsunami w Japonii w 2011 roku. Choć nie tylko o tej katastrofie opowiada autorka. Już dawno nie czytałam tak dobrego reportażu. Pozwala wejść w centrum wydarzeń, historii ludzi, którzy przechodzą przez kilka trzęsień ziemi dziennie, którzy reagują zdyscyplinowanie na każde ostrzeżenie, którzy nie są tak twardzi i niewzruszeni jak pokazują w filmach. Dla mnie wiele informacji zawartych w tej opowieści jest nowością, więc czytam ją z wypiekami na twarzy.
To wreszcie nadszedł czas, aby pokazać drobiazgi, nad którymi teraz pracuję. Oczywiście mam skończone i nie obfotografowane dwa szale i jedną chustę, ale to kiedy indziej. Na szydełku!!!! mam teraz podkładki pod kubki. Do Malezji zabrałam ze sobą plastykowe pudełko pełne bawełny, włóczek cienizn na szale, chusty, troszkę jedwabiu. I właśnie z bawełny popełniam podkładki. Dla siebie zrobiłam z resztek, które przyleciały ze mną, zrobiłam takie. Zostało mi jeszcze bawełny na szóstą i może jedną, albo dwie pod talerze. Nigdy bym się za szydełko nie wzięła, ale wynajmujemy mieszkanie i używamy meble, których nie chcemy zniszczyć. W sklepach oczywiście można kupić, ale od czego ma się dwie ręce. Zwłaszcza, że robi się bardzo szybko i przyjemnie.
Wzięłam się również za przerób przemysłowy. Musimy za miesiąc zrobić przyjęcie dla conajmniej 50-ciu par. W zwyczaju jest przygotowanie prezentów dla przychodzących. Mamy pewne drobiazgi, ale wymyśliłam również, że każdy dostanie coś hand made, czyli dwie podkładki, białą i czerwoną.
No i robię. Na razie jeszcze nie mam odruchu wymiotnego na widok tych maleństw. Jakby co, to mam 11 białych i 3 czerwone. Toteż koniec pisania i biorę się do pracy. Pozdrawiam.