Kolejnym miastem, w którym zakotwiczyliśmy na trzy noce jest Braszów. Wzbudził w nas sprzeczne emocje. Po zakwaterowaniu się w miłym pensjonacie udaliśmy się piechotą (co było nie lada wyzwaniem, bo było ponad 30 stopni i pokonywaliśmy przez 40 minut olbrzymie wzniesienie, a może górę?) do starego miasta. Ponieważ był to sobotni wieczór, przywitał nas dziki tłum, jaki można znaleźć na krakowskim rynku (tylko nie tak różnorodny narodowościowo) i jeszcze dziksza muzyka.
wzięliśmy taksówkę - pokonanie 4 kilometrów kosztowało nas 7 zł - i wróciliśmy do czystego, dużego i cichego pokoiku. Dwa dni później ponownie wróciliśmy do centrum starego Braszowa, który tym razem wzbudził nasz pełen zachwyt. Miasto odkryło całe swoje piękno, bez tłumu i hałasu.
Tu natomiast po raz pierwszy i jak na razie jedyny próbowano nas po chamsku oszukać na rachunku. I nikt nawet nie przeprosił, gdy zauważyliśmy zawyżony, i to prawie o 100%, rachunek. Przy czym, co warto podkreślić, była to sytuacja jednorazowa. Ludzie są przyjaźni, mili, może nie zawsze uśmiechnięci, ale nauczą się.
Wino było pyszne.
Kolejny dzień to Sighisoara, kolejne doskonale zachowane średniowieczne miasto. Gdyby nie niedziela i gdyby nie Rumuni, którzy ruszyli na zwiedzanie byłoby jeszcze piękniej niż było.
Wracając do Braszowa, chcieliśmy zobaczyć dużą twierdzę w Faragas. Skończyło się na chceniu, bo zamknęli nam przed nosem. Zrobiliśmy sobie więc spacer wokół i też było miło.
Spotkaliśmy rodzinę łabędzi, które nie chciały współpracować z aparatem.
Stracone elektrolity uzupełnialiśmy w fajnej knajpce.
Ponieważ było wi-fi, mąż Zbyszek studiował dzielnie wiadomości z Polski i ze świata.
Ja, jako że zachowuję się jak japońska turystka robiąca zdjęcia wszystkiemu i wszystkim, rozglądałam się wokół i zauważyłam cudny park pełen starych ludzi. I był w tym niesamowity spokój. Jedni siedzieli sobie pogrążeni w rozmowie, inni grali w szachy, kolejni w karty. Atmosfera małego miasteczka. To uwielbiam. To tylko fragment, bo tak trochę głupio wkraczać z aparatem w ich świat.
Dzisiaj postanowiliśmy pojechać w góry, te najbliższe, aby zobaczyć Babele. Chcieliśmy wchłonąć trochę gór przed zjazdem do delty Dunaju.
Babele (rozmawiające kobiety) to fantazyjne formy skalne z piaskowca. Podjechaliśmy samochodem do stacji kolejki linowej. Oczom naszym ukazał się widok zapowiadający ekstazę.
Emocje lekko opadły, gdy zobaczyliśmy baaaardzo długą kolejkę do wagoników. Daliśmy się złapać naganiaczom, którzy obiecali za te same pieniądze, co wjazd na górę wagonikiem, dowieźć nas szybciej na miejsce. Najpierw do siedmioosobowej terenówki próbowali wcisnąć dwie osoby więcej. Podnieśliśmy krzyk. Potem mnie i męża Zbyszka wcisnęli na sam tył. Było gorąco, ciasno i moja klaustrofobia natychmiast dała znać o sobie. Wpadłam w panikę i histerię. Zbyszek widząc co się dzieje, z krzykiem zatrzymał samochód. Chciano nas natychmiast wyprosić z samochodu, ale jeden marudny, ale miły starszy Rumun zamienił się ze mną miejscami. I już było "dobrze".
Dojechaliśmy na miejsce i zaczęliśmy wędrówkę. Byliśmy zadziwieni, że większość mijanych Rumunów była bardzo dobrze przygotowana do wędrówki. W przeciwieństwie do nas.
To Zbyszek
a to ja.
Plażowi turyści w górach. Ja nie mam sandałków, ani klapek w przeciwieństwie do Zbyszka ;). Ale jakby co, to pół bagażnika porządnych sportowych i trekkingowych ciuchów zostało na dole. No cóż.
To zdjęcie, to wszystko co natura w tym dniu pozwoliła nam zobaczyć.
Po przejściu około stu metrów zaczął padać deszcz. Najpierw spokojny, z czasem stał się bardzo uciążliwy i mocny. Nasze mocno sportowe i przeciwdeszczowe ciuchy nie uchroniły nas od przemoczenia. Na szczęście na początku nie było zimno.
Tu ciągle pada, a ja robię dobrą minę do nie tak bardzo, ale jednak złej gry.
Kapelutek wzięłam na słońce, które miało być.
A teraz Babele.
Za moimi plecami jest pięęękny widok. Ja w to wierzę. Widziałam na zdjęciach.
A tu taki piesek. W Rumunii jest ich dużo swobodnie poruszających się, bez właścicieli. A może mają jakiś panów? Co jest ważne, nie są agresywne.
Jak zjeżdżaliśmy na dół, zrobiło się bardzo zimno. Awaryjna chustka (używam jej czasami do zasłonięcia ramion w kościołach, cerkwiach) przydała się.
Ostatni punkt to Rasnov. Na szczycie góry została wybudowana przez Krzyżaków twierdza, która teraz jest pokazową warownią chłopską. Krótko, bo ja już nie mam sił, a co dopiero wy.
Nie myślcie, że tak dużo zwiedzania, to dla nas męczarnia. Mamy mnóstwo czasu dla siebie, na kawę, wino, lenistwo, na rozmowę. Teraz na cztery dni jedziemy do Tulczy nad Deltę Dunaju. Miejscowi załamują ręce i ostrzegają, że zabiję nas temperatura, wilgotność i komary. No cóż, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jak byśmy się zbyt długo nie odzywali, to działajcie i szukajcie nas przez konsulat. Pożarci przez komary! Tytuł na pierwsze strony gazet.