piątek, 3 kwietnia 2020

Stupor, ale krótki, Australia też nie za długa i jeszcze krótsze robótki.

          Najpierw była dwutygodniowa Australia, potem dwa tygodnie pakowania, trzy dni przeprowadzki własnym samochodem, tydzień rozpakowywania  i sprzątania. Dzisiaj mam pierwszy dzień, kiedy wstałam, ogarnęłam mieszkanie i zaległam na kanapie. I dopadł mnie stupor.

          Dopadł mnie kolejny, bo okazało się, że to co pisałam wcześniej, gdzieś zniknęło. O matko jedyna!
No dobra. Trzeci tydzień pracuję z domu. Nie wychodzę nigdzie, bo nie mogę. Tylko jedna osoba z rodziny, może wyjść. Robi to u nas jest mąż. Chodzi do pracy, robi zakupy.
Jestem osobą, która lubi swoje towarzystwo, nie nudzę się w domu, mam mnóstwo zajęć - czytam, robię na drutach, szydełku, szyję, ćwiczę, biegam. Tak, tak biegam w domu. Niesamowite, że mogę to robić i nawet daję radę nie umrzeć z nudów robiąc kolejne okrążenia dookoła stołu i kanapy. Zresztą, jeśli dałam radę biegać na bieżni w siłowni, bo sierpniowo-wrześniowy smog uniemożliwiał aktywność na zewnątrz, to teraz również podołam wyzwaniu zaliczenie kilka kilometrów w zamkniętej przestrzeni.
       
          Aby było jeszcze weselej, to zepsuła nam się lodówka. W dobie, kiedy wszyscy mają potężne zapasy, my musieliśmy wywieźć nasze do biura. Na szczęście działa ta część, gdzie jest zamrażarka. Niestety nie mrozi, ale trzyma temperaturę na lekkim plusie, co przy naszych temperaturach w domu koło 30 stopni, albo więcej, to i tak niezły wynik. Nową lodówkę mamy kupioną, ale nie może zostać dostarczona, bo sklep nie pracuje, a poza tym nie wiem, czy dostarczyciele zostaliby wpuszczeni do naszego domu. Mamy bardzo poważne restrykcje w poruszaniu się. Koniec narzekania. Wszyscy mają swoje problemy. Przejdźmy do przyjemniejszych tematów.


     
          Australia. To miejsce, które mieliśmy w planach od dawna. Nasi znajomi Australijczycy doradzili nam luty, jako najlepszy miesiąc na zwiedzanie. Już po letnim sezonie, jeszcze ciepło, a całkiem pusto. W międzyczasie , jak pamiętacie, pojawiły się pożary. Powodem były tzw suche burze, ale również człowiek, nie jeden zresztą, który wypalał busz pod uprawy. Pożary tak się rozprzestrzeniały, że mieliśmy poważne obawy, czy uda nam się zrealizować nasz wyjazd. Bilety mieliśmy kupione już w październiku. Pomna mojej drogi przez mękę przy planowaniu Nowej Zelandii, znalazłam w internecie Julię. To Polka, która mieszka w Australii i zajmuję się organizowaniem podróży  po tym pięknym, ale jakże olbrzymim kraju. Prowadzi bloga Where is Julie + Sam. Niesamowicie opisuje i pokazuje Australię. Napisałam do niej porozmawiałyśmy przez telefon, jakie są nasze zapatrywania na tę podróż, co lubimy oglądać, jak spędzamy czas, na czym miała się skupić, przy planowaniu wyjazdu. Mieliśmy tylko 17 dni urlopu i koniecznie musieliśmy odwiedzić przyjaciół w Newcastle. To musiała ująć w planie wakacyjnym. Przygotowała nam 3 trasy, z których musieliśmy wybrać jedną. Nie było to proste. Ze względu na warunki pogodowe i porę roku, skupiliśmy się tylko na południowo-wschodniej części Australii. Trasy , które nam przygotowała, były tak ciekawe, że ciężko było wybrać. W końcu zdecydowaliśmy się na tę, gdzie była uwzględniona Tasmania. Naszym głównym celem wakacyjnym była natura. I tu Tasmania idealnie wpisała się do naszych założeń. Julia spisała się na 10.  Opracowała trasę, która idealnie do nas pasowała. Dużo chodzenia, mało miast, mnóstwo natury, przyrody.

          Dzisiaj, żeby was nie zanudzić pokaże tylko kilka zdjęć, które trochę wam przybliżą naszą podróż.

Sydney. To jedno z niewielu dużych miast, w którym mogłabym mieszkać.




Latarnia Norah Head. Bardzo romantyczne miejsce.




W drodze do Gór Błękitnych napotkaliśmy spalone tereny. Bardzo smutno to wygląda. Przyroda jednak jest niesamowita, bo odradza się bardzo szybko. Gorzej ze zwierzętami.


Góry Błękitne. Przepiękne miejsce! Chciałabym tam wrócić, żeby więcej poeksplorować to miejsce.



Tasmania. Myślę, że zaraz po Nowej Zelandii, jest to miejsce, gdzie moglibyśmy żyć.
Hobart.




Maria Island. Znalazłam moje miejsce na ziemi!!! Niestety jest to Park Narodowy i można tam jedynie przenocować w ściśle wyznaczonych miejscach. Nie ma szans na stałe zamieszkanie. No cóż, pomarzyć zawsze można.





Co to są za śmieszne zwierzaki! Jak zobaczą człowieka stoją, obserwują, strzygą uszami. Jak zbliżysz się za bardzo, zrywają się do ucieczki. 



Wineglass Bay. Prześliczne miejsce!


Jeden jedyny raz spotkaliśmy węża. I dobrze, bo ja się ich panicznie boję !!!!! Poza tym żadnych PAJĄKÓW również nie widzieliśmy. Może i były, ale z moim wzrokiem to Australia jest rajem. Tego węża też pewnie bym nie zauważyła, gdyby nie ludzie, którzy szli przed nami. Mieli lepszy wzrok.


Woda w zatoce miała niesamowity kolor. Siedziałam na brzegu i patrzyłam, i chłonęłam, i patrzyłam, i znowu chłonęłam. Tylko mój mąż był bohaterem rodziny, bo wszedł do wody, która była pieruńsko zimna. Mnie się udało jedynie zamoczyć nogi. Czy mogę powiedzieć, że mam kąpiel w Morzu Tasmańskim zaliczoną? Mogę. Pewnie, że mogę.




Launceston. Jedno z najstarszych miast w Australii. Taka perełka, pełna starych, dobrze utrzymanych budynków.


Melbourne. Nam nie przypadło za bardzo do gustu. Nie lubimy dużych miast. Za to ogród botaniczny mają tak piękny, że mogłabym spędzać tam każdą, wolną chwilę.





Koale nie jest łatwo zobaczyć w naturze. Na szczęście Julia zaznaczyła nam miejsce, gdzie je można zobaczyć. Trzeba się ich trochę naszukać, ale warto , bo są niesamowitymi słodziakami.


To na dzisiaj wystarczy. Nie chcę was zanudzić.

         Może wspomnę trochę o robótkach.
Prawie cztery miesiące temu zrobiłam sweter The Weekender. To był prezent świąteczny dla mojej przyjaciółki Leeny z Singapuru. Wybrała ten projekt, jako sweter na podróże do Chin, Japonii. Teraz to brzmi trochę strasznie. Wierzę, że nadejdą czasy, kiedy jej się przyda.
Użyłam mojej ulubionej tutaj włóczki  Pure Wool 4 Seasons. W składzie jest 90 % wełny, 7% akrylu i 3 % wiskozy. Robiłam na drutach 4,0 i 4,5. Rozmiar albo L albo XL. Nie pamiętam.







Ponieważ zostało mi wełny, to dorobiłam komin. Dodałam grafitowego koloru, żeby trochę odciąć kolorystycznie ten zestaw. Tak delikatnie nadmienię, że Leena ode mnie już dostała mitenki w tym samym czerwono-bordowym kolorze.





Jestem z siebie dumna. Udało mi się skończyć. Miejmy nadzieję, że w tych czasach, które sprzyjają pisaniu, będę to robić częściej, bo mam sporo do pokazania.

P.S. Nasz agent od mieszkania jest fantastyczny! Załatwił nam lodówkę! Przetrwamy!!!!
Musze tylko ją umyć.

środa, 11 września 2019

Hahaha, I smell snow...

       Ponad dwa lata mieszkam w Malezji i chyba mam prawo mieć chęć, aby poczuć chłód.
Teoretycznie. Gdyż ja takiej chęci nie mam. Jest mi dobrze w tym cieple. Sama jestem zdziwiona, że tak dobrze się zaadoptowałam. W Polsce, kiedy temperatura wzrastała powyżej 25 stopni umierałam. Może było to wynikiem tego, że u nas są cztery pory roku, a poza tym temperatura potrafi skakać jak jej się podoba od + 30 do +15. I kto normalny takie skoki temperatur wytrzyma. Haha, mój mąż. Jemu jest dobrze w każdej temperaturze, w -20 i w +40. Taki typ człowieka.
W Malezji cały rok temperatura jest stała +32 stopnie, z wahaniami +- 2 stopnie. I do tej równości tak się przyzwyczaiłam, że odczuwam każde niewielkie wahnięcie. Codziennie powinien również padać deszcz. powinien. Pierwszy nasz rok był typowy dla tego rejonu. Codziennie dwa razy w dzień i raz w nocy padał krótki (30-60 minut), ale bardzo intensywny deszcz, często połączony ze straszliwymi wtedy burzami (teraz się przyzwyczaiłam i już nie kulę się na kanapie, tylko z wielki oczami oglądam piorunowe spektakle). Tak było w porze deszczowej. W porze suchej deszcze padały dużo mniej, a nawet potrafiły być kilkudniowe przerwy. Drugi rok był inny, słoneczny i bardzo mało deszczowy. To przekładało się na większy smog. Od dwóch miesięcy smog jest tak duży, że zaczęliśmy z mężem biegać w siłowni i myślę o noszeniu maski.
       Ta króciutka zajawka byłą po to, aby pochwalić się nową chustą. Wełnianą i to podwójnie wełnianą. Potrzebowałam bezmyślnej robótki na wyjazd, już nie pamiętam jaki. Wełnę kupiłam u indonezyjskiej farbiarki Papiput Yarn i wybrałam wzór I smell snow Melody Hoffman. Skłoniły mnie do tego wersje Marzeny i mariedegustibus. To piękny w swojej prostocie wzór. Bardzo lubię projekty, podczas robienia których mogę czytać, oglądać filmy, a na koniec wychodzi coś pięknego.
Robiłam na drutach 3,75 i wyszła mi wersja taka akurat, nie za duża i nie za mała.







I jeszcze jedno zdjęcie, które może nie pokazuje za dużo szala, ale pokazuje jeden z moich zakupionych na wyspie Langkawi batików. Jest przepiękny i aby nie stracił kolorów, bo w naszej sypialni mamy olbrzymie okna , umieściliśmy go za szybą.

     Pokaże wam jeszcze bluzkę, którą uszyłam sobie parę miesięcy temu. Len i bawełna to są materiały, które stanowią bazę mojej tutejszej garderoby. Blisko mnie w centrum handlowym jest olbrzymia i świetnie zaopatrzona księgarnia, gdzie zaopatruję się w handcraftowe książki. Z tej książeczki

uszyłam sobie bluzkę ze strony tytułowej. Bardzo ją lubię. Prosta, luźna, wygodna. Języka nie znam ni w ząb, ale na szczęście są rysunki.


Moja wersja jest jasno szara.






W tym miesiącu mamy trzy z rzędu długie weekendy. Fajnie, prawda?
Z tej okazji, w poprzedni piątek pojechaliśmy do Ipoh, miasta położonego dwie godziny (jak nie ma korków) na północ od Kuala. Byliśmy tam kiedyś z bandą z Wrocławia, ale krótko. Postanowiliśmy poznać ten rejon lepiej.
Wybrałam hotel, który był na obrzeżach miasta i tak cudownie położony, że nie mogliśmy przestać patrzeć przez okno, wzgórza i dżungla wchodziły nam do pokoju. I było tak cicho!!! W Kuala mieszkamy w samym centrum miasta, a do tego mamy wkoło budowy i jeszcze meczet. Genialnie!!
A tam cisza aż bolała.


Oprócz błogiego lenistwa zwiedziliśmy kilka świątyń, położonych w jaskiniach. I nie tylko.

     Niestety zdjęć więcej nie będzie. Na razie. Pisząc tego posta padł mi mój ukochany komputer. Najpierw pokazał na ekranie piekną abstrakcję, potem zaczął wydawać dżwięki  jak nasz buczek na molo w Ustce i zakończył swój zywot. Mam nadzieję, że na chwilę.
Kończę tego posta na innym kompie i nie chce mi się już bawić ze zdjęciami.

     Wspomnę tylko o ostatnich książkach. Z ciężkiej reportażowej literatury, przerzuciłam się na beletrystykę. Mój umysł potrzebuje lekkości. Ostatnie tygodnie na uszach to cztery tomy serii Eleny Ferrante: "Genialna przyjaciółka", "Historia nowego nazwiska", :Historia ucieczki", "Historia zaginionej dziewczynki". Opowiadają te książki historię znajomości, przyjaźni Eleny i Liny, dziewczynek z ubogiej części Neapolu. Ich relacja jest bardzo zmienna, nie zawsze są blisko siebie, drogi ich często się rozchodzą. Nie wiem jak się skończy, bo została mi połowa ostatniej części.
Słucha się bardzo dobrze.

     Kolejną pozycją jest "Dama z wahadełkiem" Pauliny Kuzawińskiej. Polska autorka zabiera nas do  Anglii, na Wzgórze Mgieł. Bohaterka Hortensja, przyjeżdża do domu swojej ciotki, abu leczyć złamane serce. Jednego wieczoru został zorganizowany seans spirytystyczny. Podczas jego trwania umiera jedna z uczestniczek, następna ginie jakiś czas później. Wszyscy są podejrzani. Jest to książka dla wielbicieli Agathy Christie, Sherlocka Holmesa, wiktoriańskiej Anglii. Świetna, szybka, przyjemna lektura.

     Teraz czytam "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" Taylor Jenkins Reid. Sławna amerykańska aktorka u schyłku życia pragnie wyjawić tajemnice swojego życia, które do tej pory skrzętnie ukrywałą. Do napisania swojej historii wybiera młodą, nikomu nieznaną  dziennikarkę Monique. Bardzo dobrze napisana opowieść, ukazująca realia pracy aktorów w latach 60-tych, relacje międzyludzkie, a przede wszystkim ludzi, uczucia, które nimi kierują. Bardzo wciągająca książka.