środa, 20 maja 2020

Pod wpływem nacisku

            Po raz kolejny moje doskonałe lenistwo dało o sobie znać. Na początku pandemii. byłam święcie przekonana, że będę pisać każdego tygodnia. Materiału robótkowego, książkowego, podróżniczego mam na wiele wpisów. I co? I po dwóch , całkiem obszernych jak na mnie postach, moja pisarska energia uleciała. Bardzo lubię buszować po blogach, czytać, pisać komentarze. Sama jednak nie jestem systematyczna. Potrzebuję bodźców. We wszystkim, w bieganiu, w nauce języka. No nie we wszystkim, przepraszam Czytanie, ręczne robótki idą mi niezauważalnie, wręcz płyną.
          Babcia bez mohera subtelnie dała mi znać, że mam ruszyć swoje szanowne cztery litery i zabrać się za napisanie czegoś rozsądnego. Bardzo lubię jej bloga, bo mamy podobne podejście do tego co się w kraju aktualnie dzieje. Ja jestem dość nerwowy rocznik, bardzo mocno przejmuję się tym co się u nas dzieje. Z tego też powodu bardzo mocno ograniczyłam dopływ do siebie informacji z kraju. dla własnego zdrowia psychicznego. Oczywiście nie da się odciąć całkowicie. mój szanowny małżonek codziennie rano przedstawia mi skrót informacji, okraszonych  bardziej lub mniej wyważonymi epitetami.
          Myślę, że każdy kraj ma swoje problemy. Malezja jest krajem, w którym większość stanowią Malajowie, ponad 60 %, Następnie są Chińczycy, Hindusi, Arabowie i plemiona żyjące na Borneo. Politycy mówią o tym kraju "Jedna Malezja". Pięknie to brzmi w radiu, telewizji. Jednak w życiu codziennym wygląda to zupełnie inaczej. Najwięcej pieniędzy posiadają Chińczycy, zresztą bardzo ciężko pracują, Hindusi opanowali sektor medyczny. Malajów jest najwięcej, mają więc największe przebicie polityczne, a co za tym idzie najwięcej przywilejów. Mają olbrzymie wsparcie socjalne, w wojsku, policji zajmują najwyższe stanowiska, które są niedostępne dla reszty. Do państwowego szkolnictwa wyższego ma dostęp tylko 2 % Chińczyków i Hindusów, reszta należy do Malajów. Jest to ważne, bo stypendia socjalne i naukowe sięgają tutaj nawet do 3 tysięcy ringgitów (mniej więcej taka sama wartość, jak złotówka). Malajowie uważają, że jest Jedna Malezja, pozostałe nacje mają zdanie odmienne. Premier, który rządził krajem, kiedy przyjechaliśmy, siedzi z żoną w więzieniu za malwersacje finansowe, za przywłaszczenie miliardów ringgitów.
           Ja bardzo lubię tę różnorodność. Dzięki niej ulica jest kolorowa, ludzie są przemili, otwarci. Kraj jest fantastycznie rozwinięty pod względem technologicznym. Medycynę mają na bardzo wysokim poziomie. Przyroda jest niewiarygodna. Ja, patrzę na kraj z innej perspektywy. Przyjechałam tutaj na 4 lata i wyjadę. Malezyjczycy tu pozostaną, ze swoimi problemami.


           Wiele lat temu moim turystycznym marzeniem była Ameryka Południowa, nigdy Azja południowo  - wschodnia. Teraz po prawie trzech latach, uważam, że pobyt tutaj jest czymś fantastycznym dla nas, niezwykle fascynującym. Są momenty jak te:


kiedy wieczorem wracamy do domu i Malezyjczycy doprowadzają mojego męża do białej gorączki. 

Są jedna miejsca, które kochamy i mamy nadzieję, że je jeszcze zobaczymy. 




Najbardziej jestem zdziwiona, że bardzo, bardzo lubię być w dżungli. Ja się panicznie boję węży!!! Pająki i inne dżunglowe żyjątka, też nie są przeze mnie najbardziej oczekiwane na trekingowej ścieżce. Pierwsze wejścia do dżungli były pełne strachu, nie miałam w nich żadnej przyjemności. Teraz, oczywiście nadal jestem bardzo czujna. Ubieram się stosownie:


długie rękawy, nogawki, długie skarpety (muszę kupić antypijawkowe, bo podobno są), no i oczywiście kapelusz z duuużym rondem i i z ochraniaczem opadającym na plecy, jakby jakiś stwór na mnie spadł, to ma się zsunąć. Na razie nic nas nie dopadło, oprócz pijawek. Ja się zresztą nie rozglądam za bardzo, bo wzrok nie tak dobry, a i po co się stresować. 
W dżungli lubię jej intensywność, ciężki zapach, potworną wilgoć (po kilkuset metrach jest się kompletnie mokrym), niesamowicie bujną roślinność, a do tego jeszcze  zadziwiająco wysoki dźwięk cykad. Mąż namawia mnie na nocny wypad do dżungli, albo tamże nocleg , ale nie, aż tak jej nie ufam. A może bardziej sobie? Umarłabym ze strachu!!!!






Tak wyglądam podczas wizyty w meczecie. Na szczęście nie za często, bo mi gorąco w tych ciuchach.

i jeszcze pokażę wam moje ulubione zwierzę Malezji, a konkretnie Borneo. Czyż nie jest słodki?


         


              Przestanę was męczyć moim malezyjskim zachwytem i przejdę płynnie do prac ręcznych.
Tym razem będzie o szyciu. Nie jest to moje ulubione zajęcie w Malezji. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że jestem samoukiem i nigdy nie zgłębiłam tej umiejętności. Potrafię uszyć proste rzeczy. Nic skomplikowanego.
 Moje dzieci z Wrocławia, nie patrząc na to, że mieszkamy trochę daleko od siebie i tak pamiętają o naszych urodzinach i świętach i robią nam niespodziankowe prezenty. Jak miło! Jednym z prezentów był kupon upominkowy do sklepu z materiałami w Nowej Zelandii. Oczywiście zapomniałam jego nazwy. Wybrałam przepiękny len, który przemieniłam w sukienkę Kielo Wrap. Nie jest to na szczęście zbyt skomplikowany projekt, więc w sam raz dla mnie.
Inspiracją była dla mnie Marzena ze swoją cudną sukienką.









       
   Książki to mój ulubiony segment. Zostawiam je zawsze na koniec, kiedy już mam dosyć pisania i nie chce mi się nic mądrego stworzyć.
Ostatnio wręcz maniakalnie pochłaniam kryminały. Uwielbiam je. Teraz , w czasie pandemii tym bardziej mi się podobały. Edyta Bekier, podsunęła mi świetną serię o duńskim komisarzu Carlu Morck. Jak ja tego komisarza polubiłam! Nikt  na komendzie za nim nie przepada  i dlatego postawiono go na czele oddziału zajmującego się starymi sprawami. Pomaga mu pewien Syryjczyk Assad i Rose, która ma problemy osobowościowe. Ten trójkąt jest na tyle skuteczny, że rozwiązuje szereg ciekawych spraw. Przeczytałam już "Kobietę w klatce", "Zabójców bażantów", "Wybawienie' a teraz czytam "Karotekę 64". Super seria. 
          Pomiędzy kolejnymi kryminalnym tomami czytam literaturę innego kalibru.
Najbardziej poruszyła mnie książka Elleny Ferrante "Czas porzucenia". Jest to studium kobiety porzuconej przez męża. Dramatyczna, pełna emocji opowieść o  zranieniu, krzywdzie, miłości, małżeństwie, destrukcji. Krok po kroku pokazane jest staczanie się kobiety w niebyt, depresję. Gdyby była sama, nie byłoby to tak dramatyczne. Ma dwójkę dzieci, które znalazły się w centrum wydarzeń i o mało co nie doszło do tragedii. Świetna jest to opowieść, która jak jeszcze żadna książka tak mnie nie przemieliła, nie wyżęła mnie, nie wykręciła na drugą stronę. Najgorsze, że nie mogłam się od niej oderwać.
          Chwilę później przeczytałam "Przez" Zośki Papużanki. Nie jest łatwa w czytaniu, bo jest to jakby wewnętrzny monolog bohatera. Porzuca on z dnia na dzień żonę, nie informując jej o tym. Żona rozpoczyna poszukiwania, myśląc, że stało się z nim coś złego. Długo trwa zanim spróbuje wrócić do życia.mąż  Kilka lat później wprowadza się na to samo osiedle, do budynku, z którego może żonę obserwować. Nie da się polubić bohatera, bo ich związek nie jest oparty na równości, to ona musi się dostosować  do niego, do jego wyobrażeń. Bardzo intrygująca książka.
          Miałam lekko dosyć problemów damsko-męskich, więc sięgnęłam po książkę Piotra Milewskiego "Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji". Piotr ma żonę Japonkę, dziecko, dobrze posługuje się językiem japońskim. Zatrudnia się w firmie, która kształtuje go sobie powoli, tworząc idealnego pracownika, pasującego do stanowiska i stanowiącego trybik w maszynie przedsiębiorstwa. Początkowo jest zachwycony skrupulatnością, organizacją, podejściem do pracy. Z czasem jednak europejskie podejście do życia bierze górę i zaczyna uwierać.  To taka książka ciekawostka. Dobrze się czyta. Pokazuje, że Japonia to jest odrębny byt i niewielu jest w stanie ją zrozumieć i się do niej dostosować
          Jeszcze o jednej książce chciałam wspomnieć, a mianowicie o "Wierzyliśmy jak nikt" Rebbecca Makkai. Książka opowiada o środowisku gejowskim w Chicago w erze AIDS. To książka o miłości, przyjaźni, strachu, umieraniu. Nie epatuje jednak małostkowymi scenami, nie wywołuje wodospadu łez. Zabierając się za czytanie miałam bardzo wysokie oczekiwania. Trochę się zawiodłam, ale wiem, że wielu, wielu ludziom bardzo się podobała. Mnie się podobała i tyle, bez wielkich zachwytów. 

         Ostatnie dni w Malezji są bardzo gorące, 38, 39 stopni. Co za ty idzie deszcze i burze tropikalne są niesamowicie intensywne. Właśnie teraz, wróciłam z pracy, zasiadłam na kanapie i kończę co zaczęłam dwa dni temu z potężnymi błyskawicami i głośnymi grzmotami w tle. Teraz już się przyzwyczaiłam. Pierwszą burzę spędziłam skulona na fotelu w biurze, próbując nie patrzeć co się dzieje za oknem. Nasze biurojest w starym budynku, okna nie należą do super dźwiękoszczelnych, więc możecie sobie wyobrazić mój lęk, gdy pioruny strzelają jeden za drugim przez 20-30 minut bardzo blisko, między wieżowcami dźwięk jest bardzo głośny i głuchy. 
Teraz się przyzwyczaiłam i lubię te naprawdę imponujące burze.

wtorek, 21 kwietnia 2020

Spoglądając w przeszłość i kolejny ulubiony sweter.

         Koniec lipca 2021, to termin naszego zjazdu do Polski.Cały ten czas mieliśmy zaplanowany prawie szczegółowo. Wiedzieliśmy kiedy mniej więcej, gdzie i na jak długo pojedziemy. Nasze plany były dotychczas uzależnione od męża pracy. Nie może zostawić biura na dłużej niż dwa tygodnie. Mieliśmy więc przemyślane dłuższe wycieczki do Australii (udało się zrealizować, na szczęście), Japonii, Chin. Korei Południowej. Krótsze tygodniowe to Wietnam północny, południowy, Sri Lanka, może Tajwan, Filipiny. I oczywiście jeszcze takie przedłużone weekendy w Tajlandii, Kambodży, Mjanmie i Malezji oczywiście.
Ups, plany wzięły w łeb. No cóż, życie.
Ale, ale. W październiku udało nam się pojechać na kilka dni do Wietnamu. Wybraliśmy część północną, bo pogoda była tam wówczas idealna. prawie.



           Jaki to jest piękny kraj!!!! W życiu sobie nie wyobrażałam, jak tam jest pięknie! Oczywiście miałam jakiś obraz po wielu filmach pokazujących wojnę w tym kraju. A propos. Niestety dopiero po naszej wycieczce obejrzeliśmy, porażający w swojej wymowie amerykański serial dokumentalny o wojnie wietnamskiej. Dawno nie oglądaliśmy dokumentu, który oglądało się jak najlepszą sensacyjną fabułę.  Jak macie Netflix, to obejrzyjcie. Mocna rzecz.

          Ponieważ mąż ma tutaj mnóstwo pracy, to ja zajmuję się planowaniem naszych wyjazdów. I co tu dużo mówić,  nie przepadam za tym . Uwielbiam zwiedzać, ale żeby zaraz spędzać od groma czasu w internecie w poszukiwaniu miejsc wartych zobaczenia, to juz bez przesady. Na szczęście koleżanka, którą tu poznałam, podrzuciła mi namiar na hotel Bonsella w Hanoi. Nie dość, że ów przybytek stoi w samym centrum starego miasta, to jego właściciel zajmuje się organizacją pobytu turystów. No, z nieba mi spadł! Została mi tylko wynaleźć miejsca do zobaczenia, kupienie biletów samolotowych i napisanie do właściciela hotelu kiedy przylatujemy, wylatujemy i podać nasze plany. I tyle. Po raz pierwszy nie musieliśmy myśleć o niczym. codziennie podawali nam godziny wyjazdu, prognozy pogody na następny dzień, wsadzali nas do busa, autobusu, pociągu, karmili. Czuliśmy się niesamowicie dopieszczeni.

          Mieliśmy tylko tydzień, więc zobaczyliśmy bardzo turystyczne miejsca. I jesteśmy nimi zachwyceni. Wietnam, jest ciągle krajem komunistycznym, który rozwija się powoli, ale nie zatraca swojej odmienności. Krajobrazowo jest to dla mnie na razie najpiękniejszy kraj w Azji południowo-wschodniej. Jest to moje subiektywne zdanie. Kraj jest bardzo biedny, podnosi się z ran, które mu zadano. Ludzie bardzo ciężko pracują, tych których spotkaliśmy byli otwarci, grzeczni, serdeczni. Czasami chodząc po Hanoi, miałam wrażenie, że nie zawsze patrzą na mnie przyjaźnie starsi ludzie. Wcale się im nie dziwię, bo przeżyli piekło.

          Hanoi, to miasto porażające ruchem ulicznym, gdzie każdy jeździ jak chce i w którym kierunku chce. Nieustający hałas sygnałów dźwiękowych motorków, skuterów. Aby przejść na drugą stronę ulicy, nie czekasz, aż ktoś się trzyma i cię przepuści. Nie, nie. Zamykasz oczy, mrucząc pod nosem zdrowaśki, albo jak ja o mamo, o mamo, wchodzisz na drogę i nie odwracasz głowy w kierunku pojazdów, nie zatrzymujesz się, idziesz. Kierowcy cię ominą. Jeśli tylko spojrzysz w ich stronę, to dajesz im znak, że ich widzisz i to ty musisz uważać, nie oni. Do przyjazdu do Hanoi, myślałam, że Malezyjczycy nie potrafią jeździć. Teraz wiem, że są genialnymi kierowcami!!!




         Pierwsze dni w Hanoi bardzo mnie męczyły, ale potem pokochałam to miejsce z przepyszną kawą (podobno, tak mówił mąż, bo ja nie kawoszka), no i oczywiście ze  spring rollsami, I jeszcze z Pho, przepyszną zupą, aromatyczną, przypominającą nasz rosół. Przez cały pobyt jadłam ją trzy razy dziennie, na śniadanie, obiad i kolację. Jaka ona jest dobra!!!! Po prawie trzech latach w Azji, ciągle nie mogę się przestawić na jedzenie gorących posiłków, dla mnie lunchów na śniadanie. oczywiście, jak jesteśmy w hotelu, gdzie nie ma kuchni zachodniej, to jem smażony, piekielnie ostry ryż, przeróżne curry, lub chińskie noodle. Jeśli mam chociaż pieczywo i dżem, to je wybieram, dobierając tropikalne owoce.

        Krótko pokażę trzy miejsca, które odwiedziliśmy i które oglądaliśmy z szeroko otwartymi z zachwytu oczami. Nie przyćmił go nawet tłum turystów.

Ha Long Bay.
Wybraliśmy wersję oglądania zatoki połączoną z noclegiem.
To jest magiczne miejsce. Oczywiście są tam dziesiątki, może setki stateczków z turystami. Nie zmienia to jednak faktu, że aparat nie opuszczał moich rąk. Malownicze wysepki wyłaniające się z wody były wszędzie. Dodatkowo pływaliśmy kajakami po jaskiniach i pomiędzy wysepkami.




Nie mogłam się oprzeć temu słodziakowi.




Tam Coc

Jeśli Ha Long była magiczna, to nie wiem jak określić to miejsce. Może baśniowe, tajemnicze.
To rejs łódką przez rzekę Ngo Dong przepływającą przez górskie łańcuchy. Ciekawostką jest to, ze łódki są kierowane głównie przez kobiety i to wcale nie takie młode i wiosłują one nogami. Podobno nie męczą się tak bardzo, odciążają kręgosłup, mają wolne ręce, aby np coś zjeść.








Wszystko byłoby fajnie, tylko po pół godzinie zaczęło padać. Na szczęście, było bardzo ciepło. Jak wysiedliśmy z łódki, to kupiliśmy peleryny przeciwdeszczowe. Przydały się podczas jazdy rowerem po okolicy i w następnym etapie podróży.

Sapa, pola ryżowe.
Jechaliśmy tam pociągiem. Przedziały były sypialne. Całkiem porządne. Atrakcją było to, że nie byliśmy w przedziale sami. Spotkaliśmy rodzinę z Kostaryki. Niesamowite! Co roku kiedy u nich jest pora deszczowa, wyjeżdżają na miesiąc w świat. Z trójką dzieci zwiedzają kolejne kraje. Fantastyczni, młodzi, uśmiechnięci, radośni, otwarci. Przy winie i rozmowach droga minęła szybko i miło.
Oczywiście, listopad nie jest najlepszym czasem na oglądanie pól ryżowych, bo jest dawno po żniwach i oglądaliśmy  i chodziliśmy po zboczach gór bez ani źdźbła ryżu. Nie szkodzi, trudno. Sama wędrówka po niezbyt łagodnych wzniesieniach i wśród zapierających dech widoków rekompensował wszystkie braki. Oczywiście błysnęłam inteligencją i wszystkie ciepłe ciuchy zostawiłam w Hanoi. Mieliśmy tylko cienkie koszule, co przy chodzeniu po górach, w niebyt wysokich temperaturach było dość ekstremalnym wyczynem. Dobrze, że chociaż buty trekingowe wzięliśmy. Chociaż przewodniczka i panie, które towarzyszyły nam w wędrówce, śmigały jak kozice w kaloszach i klapkach.
Na szczęście w Wietnamie są fabryki znanej firmy produkującej wysokiej jakości odzież trekingową, to się obkupiliśmy za grosze, po pierwszym dniu.

Ta dziewczyna w zielonym kubraku jest naszą przewodniczką Moon i towarzyszyły nam wspomniane wyżej kobiety z lokalnych wiosek. Wszystkie ubrane są w tradycyjne stroje z tego regionu.
Historia Moon jest bardzo smutna. Jest bardzo młodziutka, ma 21 lat. Wcześnie wydano ją za mąż. Nie było to małżeństwo z miłości. Ma już dwójkę małych dzieci. Angielskiego uczyła się szkole. Wiedziała, że to jej otworzy drogę do pracy. Nie mówiąc jeszcze biegle, rozpoczęła pracę jako przewodniczka turystów. Nie jest to bezbłędny, wyrafinowany angielski, ale pozwalający bez problemu opowiadać o miejscach, które mijaliśmy, o ludziach, jak żyją, z czego, o życiu. Zarabia stosunkowo niewielkie pieniądze, większość z tego co płacą turyści,  zabiera człowiek organizujący wycieczki. Jednak i tak te pieniądze pozwalają jej na lepsze życie. Wszystkie spotkane dziewczynki mówiły, że w przyszłości chcą być przewodniczkami, jak Moon. Zarobione wcześniej pieniądze przekazała mężowi, który wyjechał do Hanoi na studia. Nie skończył ich, bo wymagały za dużo wysiłku . Kiedy Moon chciała studiować nauczycielstwo, on i jego matka nie zgodzili się. Teraz ona ciężko pracuje, mąż zostaje z dziećmi, którymi się nie zajmuje, nie chce znaleźć pracy. Pije z kolegami, jest agresywny, bije ją i dzieci.
Niesamowicie smutna historia dziewczyny, która poprzez rozmowy z turystami, wie, że można żyć inaczej, ale nie ma odwagi, aby to zmienić. Poza tym, żyje w takim środowisku, które nie pozwoli jej uciec.




Widzicie to sportowe obuwie? Nie przeszkadzało im wcale w sprawnym poruszaniu się po stromych, śliskich stokach.







Drugiego dnia pogoda nam nie sprzyjała, ale i tak było pięknie.



Wietnam chroni swoją autentyczność. Broni się przed zachodnim światem. Zachodnie marki gastronomiczne można znaleźć, ale trzeba się ich naszukać i nie ma ich dużo.
ciekawe, czy uda nam się wrócić na południe kraju?


Mam nadzieję, że dotrwaliście do tego miejsca, gdzie pokażę wam kolejny ulubiony sweter.
Kiedyś wam pisałam, że w Malezji kupuję wełnę w australijskim sklepie Spotlight. Oczywiście dużo jest tak akrylu, bawełny. Można też dostać wełnę, lub jej mieszanki z Australii. Jednak te ostatnie dla mnie są za szorstkie. Czasami pojawiają się motki z innych krajów. I właśnie któregoś pięknego dnia kupiłam włoską włóczkę Ball Italiano - Luce. Mięciutka, delikatna i niedroga. Nakupowałam jej całkiem dużo. Wyrabiałam na prezentowe szale, chusty, na kardigan dla siebie i na ten oto sweter Missoni Accomplished, projektu  Espace Tricot. Pod tą nazwą kryją się dwie Kanadyjki, prowadzące sklep dziewiarski w Montrealu. Zajmują się również projektowaniem, ich projekty są udostępniane za darmo na Raverly. Ja jestem wielką fanką projektów Lisy, są w moim stylu. 
Nie wiem ile zużyłam motków, ale za to zapisałam sobie nr drutów, które użyłam do tego projektu - 4,0 i 4,5.










Miałam jeszcze napisać o książkach, czyli dzisiaj o kryminałach, które namiętnie słucham, ale już mam dosyć. Dwa dni pisania, to dla mnie katorga.
Zaczęłam piąty tydzień nie wychodzenia z domu. I ciagle żyję.
Zazdroszczę wam bardzo, że zaczynają wam luzować izolację. U nas niedługo zaczyna się Ramadan i myślę, że przez to przedłużą naszą, o kolejne dni.
Przetrwam. Mam nadzieję.