Właśnie wróciliśmy z Polski.
Trzy tygodnie spędziliśmy z rodziną i przyjaciółmi. Pojechaliśmy głównie dla moich rodziców i aby odciążyć choć na chwilę moją siostrę w opiece nad nimi. Zostawiłam ją w najgorszym momencie ich życia, czyli w całkiem niedołężnej starości, samą. Ma swoją rodzinę, pracę, której poświęca dużo czasu i swoich sił. Jest silna, bardzo zaradna, zorganizowała codzienną opiekę dla rodziców. Jednak w codziennych problemach, w tysiącach telefonów od mamy jest sama. Jest bardzo dzielna, ale należał jej się chociaż chwilowy, psychiczny odpoczynek.
Z czym wróciłam z Polski? Ze świadomością, że starość nie jest czymś najlepszym, najpiękniejszym, co nas, czyli mnie i męża, w niedalekiej przyszłości czeka. Był to dość przytłaczający pobyt. Choć z drugiej strony mogłam spędzić z rodzicami czas, więcej czasu, niż zwykle pracują, im poświęcałam.
Był to też intensywny wyjazd pod względem towarzyskim. Codziennie spotykaliśmy się z przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. Nie daliśmy rady odwiedzić wszystkich. Byliśmy za krótko. Ale za to sporo spacerowaliśmy po naszej cudnej Ustce. Chyba po raz pierwszy w życiu chodziłam po niezwykle urokliwych zakątkach starej części miasta, po porcie, plaży, lasach z aparatem w rękach i zachowując się jak typowy turysta. I było mi z tym dobrze.
Tylko dwa dni były upalne, więc poszliśmy oczywiście na plażę. My jesteśmy plażowi. Bardzo nawet. Nad może temperatura nie była imponująca. Mąż oczywiście się kąpał. Ja jedynie zamoczyłam stopy. Bez przesady, aby się kąpać w mniej więcej 16-stopniowej wodzie. Brrr...
Wieczorne spacery były fantastycznym doznaniem.
Niestety więcej było takich pochmurnych dni. Na szczęście nie padało za dużo. Przed wyjazdem, kiedy sprawdzałam prognozy pogody, byłam przerażona. Wskazywały na codzienne opady. Nie było tak źle.
Trzy tygodnie minęły błyskawicznie. Powrót do Malezji cieszył nas bardzo, ale nie był łatwy. Tydzień przed wyjazdem musieliśmy aplikować do urzędu imigracyjnego o pozwolenie na powrót. Kosztowało nas to trochę nerwów, bo Malezja nie koniecznie wyrabia się w terminach, które podaje, a bilety mieliśmy kupione.
Podróż do Malezji wydłużyła nam się o Frankfurt. Polska nie wpuszcza do siebie samolotów z Kataru. Co jest śmieszne, bo lecieliśmy najpierw Lufthansą do Dohy, a potem już karskimi liniami do Dohy i Kuala Lumpur. Taką samą drogę odbyliśmy do kraju, gdzie nikt nas nie pytał skąd przylatujemy. Teoretycznie mogliśmy przylecieć z dowolnego miejsca na świecie, oby nie przez bezpośrednio z miejsc przez Polskę zamkniętych. No cóż, dziwna ta logika.
W Kuala Lumpur procedury wjazdowe zajęły nam dwie i pół godziny. W Polsce nie ma żadnych procedur. Tu robiono nam testy. skierowano nas na dwutygodniową kwarantannę. Na szczęście jesteśmy dyplomatami, więc odbywamy ją w domu. A ponieważ jest to Malezja, więc początkowo chciano nas umieścić w hotelu, za który musielibyśmy płacić z własnej kieszeni. Tu nic nie jest proste, nawet jak przepisy mówią opisują jasno daną sytuację. Musieliśmy zainstalować na telefonie aplikację, która codziennie nas monitoruje. Założono nam na ręce bransoletki, które możemy zdjąć po ponownych testach i po dwóch tygodniach w domu.
I teraz dochodzę do tematu, który mnie boli. Decydowaliśmy się na wyjazd do kraju ze względów rodzinnych. Z rodzicami nie jest najlepiej i chciałam mieć możliwość zobaczenia ich, a poza tym mieliśmy pewne służbowe sprawy do załatwienia. Wiedzieliśmy, że wracając do Malezji będziemy w kwarantannie domowej. Decydowaliśmy się mimo to na wyjazd, bo stwierdziliśmy, że 14 dni w domu damy radę. Polscy znajomi , z którymi pracujemy też o tym wiedzieli. Zresztą przez nich zwracaliśmy się o możliwość powrotu do Kuala. Jednak nikt z Polaków nie zapytał nas, nie zainteresował się tak po ludzku, czy będziemy mieli co jeść, czy zrobić nam zakupy. Pomoc uzyskaliśmy od naszych przyjaciół z zagranicy. Kanadyjczycy, Australijczycy, Koreańczycy, Singapurczycy, Amerykanie pytali czy czegoś nie potrzebujemy, jak nam pomóc. Zrobili nam zakupy, opiekowali się kwiatami. Z własnej inicjatywy. Jakże było nam przykro, że my Polacy za granicą myślimy tylko o sobie. Bardzo przykro. Oczywiście w Polsce mamy fantastycznych przyjaciół, którzy bez wahania by nam pomogli. Tutaj spotkaliśmy się z bardzo dziwnym podejściem. Może to przypadek? Dobra, wyżaliłam się i wystarczy.
Jeśli chodzi o robótki, to robię dużo, ale jakoś nie uwieczniam moich prac.
Dla przyjaciółki Asi zrobiłam komplet, czapkę z szalem jeszcze zimą. Teraz zabrałam do Polski. Asia jest bardzo kolorową kobietą. Uwielbia się ubierać w przeróżne barwy i łączy je perfekcyjnie. Nie mam tu w Malezji możliwości zakupu bardzo kolorowych włóczek, więc trochę pokombinowałam z tego co miałam. Niestety zdjęcia są słabe i tylko uwieczniłam czapkę, a szal zobaczycie na Asi.
Szal to Dotted Rays Stevena Westa. Świetnie się go robi, intuicyjnie, typowa telewizyjna robota. Włóczka to mieszanka 65% merino, 25% baby alpaca, 10% mikrofibry, czyli the wind cries merino Abbey Road. Robiłam chyba na drutach 3,25. Nie pamiętam.
Czapka to Toph Wolly Wormhead. Bardzo ciekawy projekt, choć niezbyt szybki, bo mnóstwo krótkich rzędów skróconych wymagało ciągłego odwracania robótki i skupienia. Wełna to australijska Pure Wool od 4 seasons, druty 3,25. Na pewno.
W lipcu Asia pojechała do Amsterdamu i wręcz nakazałam jej zrobić zakupy w sklepie "Stephen & Penelope". Wiedziałam, że to będzie dla niej raj. Ponieważ nie robi na drutach, to nie ma pojęcia o włóczkach. Udzielałam jej porad przez WatsAppa. Zakupiła sobie superwash marines single, oczywiście nie jednokolorową. Przepiękna, niezwykle miękka
Singularity - Undercover Otter w kolorze Street Trash.
Ponieważ włóczka jest niezwykle kolorowa, ciężko było mi wybrać wzór. Wybrałam projekt Doroty Morawiak-Lichoty
Jaipur hat. wzór może jest nie do końca widoczny przez wielobarwność nitki, ale mi się podoba. Zrobiłam o jeden wzór dłuższą, bo Asia i ja nie przepadamy za beanie czapkami.
Książki to istotny element mojego życia i tego bloga. Czytam i słucham dużo. Ponieważ ostatni wpis był daaawno temu , to i siłą rzeczy przeczytałam wiele. Wspomnę jedynie o dwóch książkach, które bardzo mocno mnie poruszyły.
Pierwsza z nich to "Od jednego Lucyfer" Anny Dziewit-Meller. Bardzo lubię małżeństwo Mellerów, czytam ich książki, obserwuję na Instagramie. Wydaje mi się, że mamy podobną wrażliwość na ludzi i na otaczający nas świat. Książka ta opowiada o trzech pokoleniach śląskich kobiet, silnych, stojących na straży rodziny, o ich walce o przetrwanie. Niedopowiedzenia, tajemnice mają wpływ na życie każdej z nich. Najmłodsza z nich Kasia próbuje dotrzeć do korzeni, rozwiązać tajemnice.Wciągająca książka, opowiadająca o czasach powojennych, przeplatanych współczesnością. Trudno ją opisać, ale pozostaje na długo.
Kolejną książką, która również zachwyciła mnie jest napisana również przez polską pisarkę Małgorzatę Wardę "Dziewczyna z gór". Nie jest to nowość, ale to nie ma znaczenia. Po raz kolejny przekonałam się, że p. Małgorzata potrafi pisać o emocjach, uczuciach, umie pleść opowieści, tak, że nie chce się od nich oderwać. Nadia w wieku 11 lat zostaje porwana przez młodego chłopaka. Jakub, bardzo pokiereszowany przez życie, a zwłaszcza przez pewną rodzinę zastępczą, był przez krótki czas w domu rodziców Nadii. Nie mogąc mieć własnych dzieci, chcieli stworzyć dla rozbitków życiowych, bezpieczną przystań. Nie wyszło im. Książka opowiada o wspólnym życiu Nadii i Jakuba. Autorka przedstawia postaci, opisuje historię, pokazuje różne punkty widzenia. Tu nic nie jest oczywiste, nic nie jest proste, nie. ma jednoznacznych odpowiedzi. Płynie się przez książkę, zastanawiając się, co by się samemu zrobiło w danej sytuacji, będąc na miejscu bohaterów. Przepiękna książka!
Kwarantanna nie jest zła. Pozwala ogarnąć zaległości, czytać do bólu, robić na drutach, szyć, nie spieszyć się, cieszyć się chwilą. I patrzeć na świat z okien 26 piętra.
P.S. Wraca mi wiara w ludzi, w rodaków. Odezwali się zaproponowali pomoc. A jednak! Hurrrra! ja jednak wolę wierzyć, że ludzie są dobrzy.