niedziela, 6 sierpnia 2017

Genting Highlands i Chin Swee

Sobota. I do tego naprawdę wolna. U nas tutaj to nie jest tak oczywista sprawa jak w Polsce. Więc jak nadarzyła się taka okazja, postanowiliśmy ją wykorzystać na zwiedzanie, tym razem okolic Kuala Lumpur. Nasi nowi tutejsi znajomi pomagają nam w odkrywaniu nieznanego.

I padło na Genting. Jest to największy na świecie zespół hotelowy położony na wysokości 1740 m. n.p.m. Ma to niesamowite znaczenie, bo temperatura jest tam bardzo przyjazna Polakom, około 20 stopni. Genting jest położony 35 km od Kuala. Można dojechać do niego autobusem z Dworca Głównego i to kosztuje 4 MYR, czyli poniżej 4 zł. My wybraliśmy się samochodem. Na samą górę można nim dojechać. Większą atrakcją jest skorzystanie z kolejki gondolowej, bardzo nowoczesnej, szybkiej. Przy kolejce na dole, oczywiście jest olbrzymi outlet z markami luksusowymi. Nie było czasu, aby do nich zajrzeć. Może innym razem. Podczas podróży kolejką można mieć niesamowite widoki. My mieliśmy średnie, bo jechaliśmy w chmurach. Coś mi się udało uchwycić.






Po wjechaniu na samą górę, oszołomiła nas przestrzeń i rozmiar kompleksu, a także jego zaawansowanie technologiczne. Wszędzie poruszasz się na leniwca, czyli po schodach ruchomych. od czego ja dostaję zaburzeń błędnika. Szukam o ile można możliwości wejścia po normalnych schodach. Jest to rzadkie udogodnienie.






Hotele odwiedza rocznie ok. 10 mln turystów rocznie.
Oprócz pokoi hotelowych, których jest ponad 6000, działają tu dwa legalne kasyna w Malezji. Byliśmy, zagraliśmy. W pierwszym, starym kasynie przegraliśmy po 50 MYR-ów. W drugim, nowym odrobiliśmy straty i  nawet wyszliśmy z dodatkowymi 50. Niesamowite jest to, że średnia wieku w kasynach to 60+. Chciałabym widzieć swoich rodziców, jak przepuszczają swoją emeryturę. A, ciekawostką jest jeszcze to, że jest kasynowa strefa dla dzieci. Od małego uczą się hazardu.
Poza kasynami są jeszcze dziesiątki różnych sklepów. To norma tutaj.

Po odwiedzinach w strefie hotelowej zjechaliśmy kolejką po samochód i podjechaliśmy do świątyni Chin Swee. Postawił ją w podzięce za to, że pomysł z hotelami wypalił, właściciel Genting Highlands. Ponadto pobyt tu ma przynosić szczęście w biznesie i hazardzie. Podobno wiele osób udających się do kasyna, robi w świątyni przystanek, aby poprosić o wygraną.Teren świątyni jest bardzo duży i dla mnie Europejki, kolorowy, piękny i fascynujący.
Oczywiście nie mogłam się zdecydować, które wybrać zdjęcia, to niestety pokażę ich dużo.


















Trzeba przejść przez park ze scenami piekielnymi, pokazującymi co się stanie z nami, jeśli nie będziemy żyć zgodnie z prawem, z zasadami. Są to sceny dość przerażające. Będę grzeczna.





Posąg bogini Kwan Yin.


Dzień zakończyliśmy spacerem po parku wokół hotelu Awana i namiastce dżungli dla laika ( dla mnie)








i pięknie utrzymanym polu golfowym.






Dobrze, dobrze. Ponieważ jest to blog dziewiarski, to pokażę coś, co ostatnio przypadkowo odkryłam. sklep australijski Spotlight, z drobnym i ozdobnym wyposażeniem i w elementami wykończeniowymi mieszkań. 
Musiałybyście mnie widzieć, jak to odkryłam: wielkie oczy, otwarte usta, radość na twarzy i niedowierzanie.









Nie ma zbyt wielkiego wyboru jeśli chodzi o producenta, ale i tak byłam zaskoczona. Jadąc tutaj, sprawdzałam jak wygląda sytuacja na rynku włóczkowym . Nie było rewelacyjnie. A tu okazuje się, że nie ma tragedii. Brakuje lnu i jedwabiu, ale nie tracę nadziei. Druty wyglądają na takie jak nasze Prym. Są bambusowe proste. To i tak jest lepiej niż w naszej usteckiej pasmanterii.

I tym optymistycznym akcentem żegnam was ciepło.

niedziela, 16 lipca 2017

Inny świat

Stała się rzecz straszna.
Od 20 dni nie miałam drutów w ręku. A jakby doliczyć dni, kiedy zrobiłam ledwie dwa, trzy rzędy szala, to wyjdzie koło 20.
Powodem są olbrzymie zmiany, które nastały w moim życiu. Mąż mnie wywiózł na koniec świata. Do Malezji... I to najprawdopodobniej na trzy lata. Zanim mnie wyrwał z mojego bezpiecznego miejsca na ziemi, przez dłuuugi czas się pakowaliśmy i próbowaliśmy organizacyjne ogarnąć ten moment. Musieliśmy spakować się na trzy lata. Przyjechała firma przeprowadzkowa i zabrała wiele kilogramów. Do kilku walizek spakowaliśmy resztę i ruszyliśmy w daleki świat. Lot dość długi podzieliliśmy na dwa etapy: do Dohy i do Kuala Lumpur. Nie jestem wielką miłośniczką latania samolotem, a właściwie mogłabym powiedzieć, że boję się bardzo. Cały lot spędziłam oglądając filmy. Pomimo, że druty miałam przy sobie, nie wyciągnęłam ich ani na chwilę. Byłam tak pełna emocji, że na śmierć o nich zapomniałam. Zresztą dalej grzecznie, w woreczku, czekają na jakiekolwiek nimi zainteresowanie. Bidulki.

Na razie mieszkamy w hotelu. Trwają poszukiwania mieszkania do wynajęcia. Jest ich dużo. Mamy problem, które wybrać. Spodobały nam się trzy i teraz bijemy się z myślami na co postawić. Wszystkie są duże, jasne, mają wszelkie udogodnienia. Czy wybrać mieszkanie w dwukondygnacyjnym budynku, z pięknym tarasem, w spokojnej dzielnicy, czy wybrać apartament w samym centrum, na 38 piętrze z fantastycznym widokiem na Petronas Towers, centrum i całe miasto, skąd jest wszędzie blisko, do sklepów i metra. Ajajaj!

Miasto jest piękne, wielokulturowe, bardzo zielone. Jak przyjedzie nasz bagaż z Polski, to postaram się o zdjęcia i będę się nimi dzielić.
Pogoda tutaj jest cały rok taka sama, średnia temperatura to 32 stopnie. Oczywiście jest więcej. Ja jestem typową osobą z Centralnej Europy, która w Polsce powyżej 27 stopni umiera, bałam się więc, jak ja to zniosę. Rano i wieczorem jest znośnie. W ciągu dnia, jak nie ma pełnego słońca, a na szczęście tutaj często słońce jest za chmurami, to da się wytrzymać będąc w ruchu. Natomiast jak się zatrzymałam na dosłownie kilka minut (jak było słońce), od razu poczułam lepkość na całym ciele i spływające krople potu. Na szczęście wszędzie w pomieszczeniach jest klimatyzacja.

Jak wracamy z pracy, przed 20-tą, słońca już prawie nie ma i mamy widok na centrum. Robi wrażenie.

To ten sam widok, tylko dzień później i 500 metrów dalej od poprzedniego zdjęcia, no i wcześniej.


Wśród licznych wieżowców trafiają się takie perełki, tu akurat restauracja.


I takie klimatyczne zdjęcie, też restauracja. A tak a propos, restauracji, barów, miejsc z jedzeniem jest caaaałe mnóstwo. Można zjeść za 5 zł, 10 i więcej. Przeciętnie wydajemy na obiad 10/12 zł.


To zadaszenie to ochrona przed deszczem, słońcem. Nie wszędzie są, ale w centrum jest ich dużo. nie raz ratowały nas od upału.


A tu widok z wieży Menara na City. Robi wrażenie. To zdjęcie jest z wysokości koło 200 metrów.


A tu z lekko wyższej wysokości, bo z 421 metrów.


Na szczycie jest możliwość wejścia i zrobienia sobie zdjęcia w szklanej klatce. Dla mnie, z moim lękiem wysokości, to atrakcja nie do skonsumowania. Zbyszek był prze szczęśliwy i czuł się w niej jak ryba  w wodzie.



Zdjęcie ulicy.
Po lewej stronie na grubych słupach jeździ napowietrzne metro, kolejka. Nowoczesne, szybkie, ciche.


To są Petronas Tower w piątkowy wieczór. Symbol Kuala Lumpur. W miejscu, z którego robię zdjęcia, jest mnóstwo ludzi, jak w Ustce na promenadzie w sezonie. Kto był, ten wie o czym piszę.


Wieczorem pod wieżami, w parku ma miejsce widowisko światło i dźwięk. Ponieważ nasz bagaż jeszcze nie dotarł, nasze przewodniki również, a nie bardzo mamy czas, aby przeszukiwać internet, więc nasze zwiedzanie jest bardzo chaotyczne. Nie wiedzieliśmy, że pokaz zaczyna się 0 20-tej i trwa do 22.00. My trafiliśmy na nieduży fragment, ale  tak byliśmy zachwyceni. Na pewno wrócimy tam jeszcze i obejrzymy całość. 



Takie są moje pierwsze wrażenia... No i ten Koniec Świata bardzo mi się podoba :-)

Ps. Jeśli chcielibyście poczytać o Malezji, to tutaj jest fantastyczny blog o życiu w Malezji. Czytanie wielu postów o tym rejonie, ułatwiło mi wyjazd i szybsze zaaklimatyzowanie się tutaj.


czwartek, 13 lipca 2017

Środa z książką



Makneta jakby czytała w moich myślach i w moim życiu. Nie bardzo mam czas na druty. Choć to pomału, już nie długo się zmieni. Piszę bardzo enigmatycznie, ale życie mocno  mi się wywróciło. Napisałam o tym posta, ale nie mogę go opublikować. Zdjęcia, które do niego wstawiłam, ze względu na słaby internet, którym teraz dysponuję, są słabej jakości. A chciałabym pokazać wam moje obecne miejsce, w którym żyję, czyli Malezję, z jak najlepszej strony. Jest piękna, inna, fascynująca.

Nie zaprzestałam czytania. Staram się czytać w każdej wolnej chwili, a nie mam ich zbyt dużo.
Uważam, że popularyzowanie czytania jest świetnym pomysłem i chciałaby się do tego dołączyć. Pewnie będę podpinała posty w czwartek, bo moja środa, to dla was środek nocy. ale to akurat nie jest takie ważne.

Aktualnie kończę czytać książkę Jacka Hugo-Badera "Skucha".

Książka Skucha - zdjęcie 1

Jacek Hugo-Bader opowiada w niej o pokoleniu "Kolumbów rocznik 50". Spotkał się i rozmawiał z wieloma ludźmi, tworzącymi opozycję lat osiemdziesiątych, którzy walczyli na swój sposób w stanie wojennym z komuną i wreszcie byli w najwyższych władzach Nowej Polski. Opisuje ich niełatwe losy, przeżycia, które nierzadko mogłyby stanowić kanwę scenariusza filmowego. Nie wszystkim życie się poukładało, ni wszyscy są zadowoleni z obecnej ich sytuacji, wielu jest rozczarowanych. Książka nie jest łatwa w czytaniu, wiele postaci, przeskakiwanie do kolejnych wątków. Dobrze, że jestem z pokolenia, które to przeżyło. Może nie byłam w centrum wydarzeń, ale wówczas tworzyła się historia i wszystko było nowe i bardzo ciekawe. Chłonęliśmy każdy skrawek wiedzy.
Niełatwa lektura, ale warto przeczytać.

środa, 29 marca 2017

Moje Understory

                 Minęły dwa miesiące od ostatniego wpisu. Chyba trochę się opuściłam, ale nie z dzierganiem. Dwa szale czekają na zdjęcia. Fotograf przyjeżdża na przedłużony weekend, to może uda się je uwiecznić.

                  Kiedy w styczniu jechaliśmy na narty do Austrii, zajechaliśmy do Smolca. Prawie było nam po drodze. odwiedziliśmy nasze Maleństwa, Marzenę i Mateusza. Marzena pokazała mi delikatny w dotyku, w przecudnym kolorze i moim fasonie sweter. Odpłynęłam. A kiedy jeszcze go na siebie włożyłam, natychmiast musiałam go mieć. Stanęłam przed Chmurkową górą włóczek i wybierałam, wybierałam i wybrałam. Fino,  przepiękne brązowo-szare, przydymione.
 Marzeny Understory jest niesamowicie przytulne, mięciutkie. Moje jest trochę mniej luksusowe, ale za to kaszmirowo miękkie.
                Kiedy dziergam, raczej nie robię próbek. W tym projekcie, postanowiłam wszystko zrobić zgodnie ze sztuką dziergania. Zrobiłam próbki na różnych drutach. Wybrałam rozmiar S1, druty 3,5 i zaczęłam dziergać. Dobrnęłam pełna entuzjazmu do rzędów bąbli, przemęczyłam owe i zmierzyłam. I oczywiście okazało się, że nie dobrałam właściwy  rozmiar. Z bólem sprułam. I ponownie z wielką radością rozpoczęłam pracę nad rozmiarem S2. I to było to. Nie wiem, czy mi wypada tak chwalić swoją synową, ale projekt jak zwykle rozpisany jest bardzo jasno, przejrzyście i prosto, z tutorialami.
Jak na tak dużą objętościowo pracę, to poszło mi bardzo szybko i radość dziergania trwała do końca. Miałam mały problem z rękawami, bo dla mnie wyszły za wąskie. Musiałam spruć i zwiększyć ilość oczek. I jest idealnie.
                Noszę mój Understory bardzo często. Bardzo go lubię. Bardzo. i jeszcze bardzie mi się podoba.

                Moja sesja zdjęciowa niestety  nie jest tak piękna jak Marzeny, ale uważam, że mój Fotograf się postarał. Ogród nie jest jeszcze tak piękny , jak za parę tygodni będzie. Udało nam się jednak znaleźć tło, które podkreśliło piękno tego projektu.














Zużyłam 4,2 motka Fino Julie Asselin w kolorze Riverbed , które przerabiałam na drutach 3,5 i 4.

I to by było na tyle. Pozdrawiam was wietrznie i lekko deszczowo.


niedziela, 29 stycznia 2017

Hansel

Przed wyjazdem na ferie popełniłam pewną chustę. Oczywiście powstała ona z innej chusty, która podobała mi się kiedyś, ale przestała. Cóż za mądre słowa! Ponieważ zakończyłam cardigan, o którym pisałam ostatnio, pomysłów w głowie wiele, ale żaden nie skrystalizowany, więc co? Wydziergałam chustę. Jak nie mam pomysłu co dziergać, to dziergam chustę. Mam ich trochę, jeszcze więcej zrobiłam dla innych. Ale co ja mogę poradzić na to, że lubię dziergać, a przede wszystkim nosić chusty.
Jeszcze nie wiem, czy będzie moja. Na razie muszę się nią nacieszyć. Być może podaruję ją komuś.
Wybrałam wzór Hansel Gudrun Johnson. Od zawsze wzór bardzo mi się podobał, zwłaszcza jasne wersje. Moja jest mniej jasna, czyli czerwona. Dodałam resztki jakie miałam w domu. I na drutach albo 5,5 albo 6 wydziergałam olbrzymią chustę. Można się nią cudownie otulić.










Kolor włóczki jest mniej czerwony, a bardziej koralowy. Herbimania prowadzi akcję uciekania od szarości i wprowadzania do naszych ubrań koloru, więc nieźle wpisałam się w to zamierzenie.

Obok mnie na kanapie leży skończony, zblokowany feryjno-wyjazdowy szal. Musi tydzień poczekać na zdjęcia, bo fotograf właśnie wyjechał do Warszawy.
Ferie się skończyły. Baardzo odpoczęłam. A jutro wracam do moich ukochanych łobuziaków.