Ups, plany wzięły w łeb. No cóż, życie.
Ale, ale. W październiku udało nam się pojechać na kilka dni do Wietnamu. Wybraliśmy część północną, bo pogoda była tam wówczas idealna. prawie.
Jaki to jest piękny kraj!!!! W życiu sobie nie wyobrażałam, jak tam jest pięknie! Oczywiście miałam jakiś obraz po wielu filmach pokazujących wojnę w tym kraju. A propos. Niestety dopiero po naszej wycieczce obejrzeliśmy, porażający w swojej wymowie amerykański serial dokumentalny o wojnie wietnamskiej. Dawno nie oglądaliśmy dokumentu, który oglądało się jak najlepszą sensacyjną fabułę. Jak macie Netflix, to obejrzyjcie. Mocna rzecz.
Ponieważ mąż ma tutaj mnóstwo pracy, to ja zajmuję się planowaniem naszych wyjazdów. I co tu dużo mówić, nie przepadam za tym . Uwielbiam zwiedzać, ale żeby zaraz spędzać od groma czasu w internecie w poszukiwaniu miejsc wartych zobaczenia, to juz bez przesady. Na szczęście koleżanka, którą tu poznałam, podrzuciła mi namiar na hotel Bonsella w Hanoi. Nie dość, że ów przybytek stoi w samym centrum starego miasta, to jego właściciel zajmuje się organizacją pobytu turystów. No, z nieba mi spadł! Została mi tylko wynaleźć miejsca do zobaczenia, kupienie biletów samolotowych i napisanie do właściciela hotelu kiedy przylatujemy, wylatujemy i podać nasze plany. I tyle. Po raz pierwszy nie musieliśmy myśleć o niczym. codziennie podawali nam godziny wyjazdu, prognozy pogody na następny dzień, wsadzali nas do busa, autobusu, pociągu, karmili. Czuliśmy się niesamowicie dopieszczeni.
Mieliśmy tylko tydzień, więc zobaczyliśmy bardzo turystyczne miejsca. I jesteśmy nimi zachwyceni. Wietnam, jest ciągle krajem komunistycznym, który rozwija się powoli, ale nie zatraca swojej odmienności. Krajobrazowo jest to dla mnie na razie najpiękniejszy kraj w Azji południowo-wschodniej. Jest to moje subiektywne zdanie. Kraj jest bardzo biedny, podnosi się z ran, które mu zadano. Ludzie bardzo ciężko pracują, tych których spotkaliśmy byli otwarci, grzeczni, serdeczni. Czasami chodząc po Hanoi, miałam wrażenie, że nie zawsze patrzą na mnie przyjaźnie starsi ludzie. Wcale się im nie dziwię, bo przeżyli piekło.
Hanoi, to miasto porażające ruchem ulicznym, gdzie każdy jeździ jak chce i w którym kierunku chce. Nieustający hałas sygnałów dźwiękowych motorków, skuterów. Aby przejść na drugą stronę ulicy, nie czekasz, aż ktoś się trzyma i cię przepuści. Nie, nie. Zamykasz oczy, mrucząc pod nosem zdrowaśki, albo jak ja o mamo, o mamo, wchodzisz na drogę i nie odwracasz głowy w kierunku pojazdów, nie zatrzymujesz się, idziesz. Kierowcy cię ominą. Jeśli tylko spojrzysz w ich stronę, to dajesz im znak, że ich widzisz i to ty musisz uważać, nie oni. Do przyjazdu do Hanoi, myślałam, że Malezyjczycy nie potrafią jeździć. Teraz wiem, że są genialnymi kierowcami!!!
Pierwsze dni w Hanoi bardzo mnie męczyły, ale potem pokochałam to miejsce z przepyszną kawą (podobno, tak mówił mąż, bo ja nie kawoszka), no i oczywiście ze spring rollsami, I jeszcze z Pho, przepyszną zupą, aromatyczną, przypominającą nasz rosół. Przez cały pobyt jadłam ją trzy razy dziennie, na śniadanie, obiad i kolację. Jaka ona jest dobra!!!! Po prawie trzech latach w Azji, ciągle nie mogę się przestawić na jedzenie gorących posiłków, dla mnie lunchów na śniadanie. oczywiście, jak jesteśmy w hotelu, gdzie nie ma kuchni zachodniej, to jem smażony, piekielnie ostry ryż, przeróżne curry, lub chińskie noodle. Jeśli mam chociaż pieczywo i dżem, to je wybieram, dobierając tropikalne owoce.
Krótko pokażę trzy miejsca, które odwiedziliśmy i które oglądaliśmy z szeroko otwartymi z zachwytu oczami. Nie przyćmił go nawet tłum turystów.
Ha Long Bay.
Wybraliśmy wersję oglądania zatoki połączoną z noclegiem.
To jest magiczne miejsce. Oczywiście są tam dziesiątki, może setki stateczków z turystami. Nie zmienia to jednak faktu, że aparat nie opuszczał moich rąk. Malownicze wysepki wyłaniające się z wody były wszędzie. Dodatkowo pływaliśmy kajakami po jaskiniach i pomiędzy wysepkami.
Nie mogłam się oprzeć temu słodziakowi.
Tam Coc
Jeśli Ha Long była magiczna, to nie wiem jak określić to miejsce. Może baśniowe, tajemnicze.
To rejs łódką przez rzekę Ngo Dong przepływającą przez górskie łańcuchy. Ciekawostką jest to, ze łódki są kierowane głównie przez kobiety i to wcale nie takie młode i wiosłują one nogami. Podobno nie męczą się tak bardzo, odciążają kręgosłup, mają wolne ręce, aby np coś zjeść.
Wszystko byłoby fajnie, tylko po pół godzinie zaczęło padać. Na szczęście, było bardzo ciepło. Jak wysiedliśmy z łódki, to kupiliśmy peleryny przeciwdeszczowe. Przydały się podczas jazdy rowerem po okolicy i w następnym etapie podróży.
Sapa, pola ryżowe.
Jechaliśmy tam pociągiem. Przedziały były sypialne. Całkiem porządne. Atrakcją było to, że nie byliśmy w przedziale sami. Spotkaliśmy rodzinę z Kostaryki. Niesamowite! Co roku kiedy u nich jest pora deszczowa, wyjeżdżają na miesiąc w świat. Z trójką dzieci zwiedzają kolejne kraje. Fantastyczni, młodzi, uśmiechnięci, radośni, otwarci. Przy winie i rozmowach droga minęła szybko i miło.
Oczywiście, listopad nie jest najlepszym czasem na oglądanie pól ryżowych, bo jest dawno po żniwach i oglądaliśmy i chodziliśmy po zboczach gór bez ani źdźbła ryżu. Nie szkodzi, trudno. Sama wędrówka po niezbyt łagodnych wzniesieniach i wśród zapierających dech widoków rekompensował wszystkie braki. Oczywiście błysnęłam inteligencją i wszystkie ciepłe ciuchy zostawiłam w Hanoi. Mieliśmy tylko cienkie koszule, co przy chodzeniu po górach, w niebyt wysokich temperaturach było dość ekstremalnym wyczynem. Dobrze, że chociaż buty trekingowe wzięliśmy. Chociaż przewodniczka i panie, które towarzyszyły nam w wędrówce, śmigały jak kozice w kaloszach i klapkach.
Na szczęście w Wietnamie są fabryki znanej firmy produkującej wysokiej jakości odzież trekingową, to się obkupiliśmy za grosze, po pierwszym dniu.
Ta dziewczyna w zielonym kubraku jest naszą przewodniczką Moon i towarzyszyły nam wspomniane wyżej kobiety z lokalnych wiosek. Wszystkie ubrane są w tradycyjne stroje z tego regionu.
Historia Moon jest bardzo smutna. Jest bardzo młodziutka, ma 21 lat. Wcześnie wydano ją za mąż. Nie było to małżeństwo z miłości. Ma już dwójkę małych dzieci. Angielskiego uczyła się szkole. Wiedziała, że to jej otworzy drogę do pracy. Nie mówiąc jeszcze biegle, rozpoczęła pracę jako przewodniczka turystów. Nie jest to bezbłędny, wyrafinowany angielski, ale pozwalający bez problemu opowiadać o miejscach, które mijaliśmy, o ludziach, jak żyją, z czego, o życiu. Zarabia stosunkowo niewielkie pieniądze, większość z tego co płacą turyści, zabiera człowiek organizujący wycieczki. Jednak i tak te pieniądze pozwalają jej na lepsze życie. Wszystkie spotkane dziewczynki mówiły, że w przyszłości chcą być przewodniczkami, jak Moon. Zarobione wcześniej pieniądze przekazała mężowi, który wyjechał do Hanoi na studia. Nie skończył ich, bo wymagały za dużo wysiłku . Kiedy Moon chciała studiować nauczycielstwo, on i jego matka nie zgodzili się. Teraz ona ciężko pracuje, mąż zostaje z dziećmi, którymi się nie zajmuje, nie chce znaleźć pracy. Pije z kolegami, jest agresywny, bije ją i dzieci.
Niesamowicie smutna historia dziewczyny, która poprzez rozmowy z turystami, wie, że można żyć inaczej, ale nie ma odwagi, aby to zmienić. Poza tym, żyje w takim środowisku, które nie pozwoli jej uciec.
Widzicie to sportowe obuwie? Nie przeszkadzało im wcale w sprawnym poruszaniu się po stromych, śliskich stokach.
Drugiego dnia pogoda nam nie sprzyjała, ale i tak było pięknie.
Wietnam chroni swoją autentyczność. Broni się przed zachodnim światem. Zachodnie marki gastronomiczne można znaleźć, ale trzeba się ich naszukać i nie ma ich dużo.
ciekawe, czy uda nam się wrócić na południe kraju?
Mam nadzieję, że dotrwaliście do tego miejsca, gdzie pokażę wam kolejny ulubiony sweter.
Kiedyś wam pisałam, że w Malezji kupuję wełnę w australijskim sklepie Spotlight. Oczywiście dużo jest tak akrylu, bawełny. Można też dostać wełnę, lub jej mieszanki z Australii. Jednak te ostatnie dla mnie są za szorstkie. Czasami pojawiają się motki z innych krajów. I właśnie któregoś pięknego dnia kupiłam włoską włóczkę Ball Italiano - Luce. Mięciutka, delikatna i niedroga. Nakupowałam jej całkiem dużo. Wyrabiałam na prezentowe szale, chusty, na kardigan dla siebie i na ten oto sweter Missoni Accomplished, projektu Espace Tricot. Pod tą nazwą kryją się dwie Kanadyjki, prowadzące sklep dziewiarski w Montrealu. Zajmują się również projektowaniem, ich projekty są udostępniane za darmo na Raverly. Ja jestem wielką fanką projektów Lisy, są w moim stylu.
Nie wiem ile zużyłam motków, ale za to zapisałam sobie nr drutów, które użyłam do tego projektu - 4,0 i 4,5.
Miałam jeszcze napisać o książkach, czyli dzisiaj o kryminałach, które namiętnie słucham, ale już mam dosyć. Dwa dni pisania, to dla mnie katorga.
Zaczęłam piąty tydzień nie wychodzenia z domu. I ciagle żyję.
Zazdroszczę wam bardzo, że zaczynają wam luzować izolację. U nas niedługo zaczyna się Ramadan i myślę, że przez to przedłużą naszą, o kolejne dni.
Przetrwam. Mam nadzieję.