środa, 20 sierpnia 2014

Ostatnie zanudzenie

Właśnie powróciliśmy na polskie ziemie. Do domu wrócimy dopiero w sobotę, bo po drodze jest trochę przyjaciół i spraw do załatwienia.
No i co mogę napisać podsumowując nasz wyjazd. Pełen zachwyt! Zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie miał takie zdanie. Ale dla mnie Rumunia jest krajem, do którego na pewno wrócę. Może nie w przyszłym roku, bo mamy już plany, ale wrócimy.
Ostatnie obrazy z Rumunii.
Delta Dunaju.
To miejsce, o którym pisałam w ostatnim poście. Gorąco powalające wilgocią, uniemożliwiające głębokie oddychanie, a tym bardziej aktywne, sportowe życie. Nasz hotel położony nad samą wodą, miał wokół siebie ponad dwukilometrową spacerową, rowerową  trasę. Kiedy siedzieliśmy w restauracji, delektując się rybami, obserwowaliśmy biegających i jeżdżących na rowerze ludzi. Nasz podziw dla nich urósł następnego dnia, kiedy sami ruszyliśmy w trasę. Jak pisałam, było to koszmarne przeżycie. Nie podjęliśmy więcej prób walki z temperaturą. Powodem tego byli Polacy, których spotkaliśmy w hotelu. To niesamowite, że od pierwszego słowa można zapałać do siebie sympatią i mieć wrażenie, jakby się znało całe życie. Spędziliśmy w Tulczy razem z nimi dwa dni i dwa długie, pełne rozmów i napojów, wieczory. Między innymi popłynęliśmy na siedmiogodzinny rejs po Delcie Dunaju. Delta jest piękna, zielona, z mnóstwem ptactwa.






Mniej więcej w połowie trasy mieliśmy przerwę na lunch. Jedliśmy przepyszną zupę rybną, z wielkimi kawałami ryby i rybę z grilla. Na dolnym zdjęciu, pan przygotowuje przepyszny sos czosnkowy.


Tulcza nie jest piękną miejscowością. Gdyby nie Delta Dunaju, to raczej należałoby jej unikać.
Później ruszyliśmy już w drogę powrotną, oczywiście nie zapominając o poznawaniu kolejnych uroków tego pięknego kraju.
Pokażę tylko miejsca, które nas zauroczyły.
Monastyr Mołdawica, to jeden z wielu przepięknie malowanych monastyrów na Bukowinie.



Przejazd przez Bukowinę to uczta dla oka i duszy. Przepiękne krajobrazy, sielankowe pola ogrodzone płotami, drewniane cerkwie, ludzie koszący trawę kosami.



Wjeżdżamy do Maramureszu. Żarty się skończyły. Dobre drogi też.
Zdjęcie zupełnie nie oddaje 50 km slalomów, zwalniania do zera. Ale co tam. 
Maramuresz to kraina ludzi żyjących w dawnej tradycji, mieszkających w domach drewnianych, pochylonych, o konstrukcji widocznej tylko w tym rejonie. Ilość wozów konnych tutaj jest największa. Kobiety, niezależnie od tego czy idą w pole czy w miasto, ubrane są w spódnice mocno marszczone w pasie, za kolana, w chustkach na głowach. Cudo!
Zboczyliśmy z trasy do wioski Bogdan Voda, aby odetchnąć dawnym życiem.





Przed ogrodzeniem każdego domu są ławeczki, na których siedzą właściciele i obserwują życie.
A tu jeszcze fajny klimat i nasza dziergająca koleżanka.


Barsana i fantastyczna cerkiew św. Mikołaja.

Sama cerkiew jest piękna a jej otoczenie, z wieloma ukwieconymi budynkami, robi wrażenie.





I na koniec, naprawdę na koniec Sapanta i wesoły cmentarz. jedyny na świecie taki cmentarz, gdzie większość nagrobków jest wyrzeźbiona w drewnie, pomalowana na niebiesko. Na tablicach namalowany jest zawód jaki ludzie tam leżący wykonywali, albo jak zginęli. Są oczywiście tradycyjne nagrobki, ale jakoś tam nie pasują i są nieliczne.



I to już jest koniec. Od poniedziałku wracam do rzeczywistości, do drutów i książek i do biegania. Do poczytania.

środa, 13 sierpnia 2014

Umarliśmy

Dzisiaj będzie krótko, a nawet krócej.
Tubylcy, czyli Rumuni mieli rację. Tulcea, jeśli chodzi o temperaturę i wilgotność jest ekstremalna. Bywałam w wielu gorących i wilgotnych miejscach. To mnie złamało. Męża Zbyszka też. A on jest twardzielem i wszędzie jest mu dobrze.
Rano, koło 8 rumuńskiego, a 7 polskiego czasu poszliśmy pobiegać. Początek był niezły, trzy kółka dalej, czyli 6,4km zakończyliśmy nasze kariery długodystansowe w Rumunii. To był koszmar! Słońce świeciło non stop, nie było się gdzie schować, a wilgotność dołożyła swoje. Przez godzinę dochodziłam do siebie. Okazało się, że już było 28 stopni. Co tam. Namówiłam męża Zbyszka na sesję swetra, który skończyłam w drodze, jeszcze w Polsce. Niewiele wyszło. Pokażę tylko zajawkę.
Tak właśnie mieszkamy, nad samą wodą. Pięknie! Tylko, dlaczego tak gorąco?
Dobra nie narzekam.
Ponadto jest środa, więc coś o książkach i bieżącej robótce.
Robótka to szalA Hap for Harriet Kate Davies z włóczki od Tysi. Włóczka piękna w odcieniach błękitu i delikatnego fioletu. Wzór drogowy, trochę nadto nużący, ale jestem "już" za połową.
Książka jest bardzo dobra. Gemma i jej 16-letni syn jadą do Sarajewa. Dla niej jest to zmierzenie się z przeszłością, ze swoją wielką miłością Diego, ze swoją bepłodnością, bałkańską wojną. Dla chłopca jest to próba odnalezienia własnej tożsamości. Opowiada o wielkich emocjach, wzbudza w nas jeszcze większe. Czytam ją z wielkim napięciem. Jedynym minusem jest Rumunia, która nie pozwala mi się w niej zatopić. Naprawdę warto!
Przed nią męczyłam "Zabójcy bażantów" Jussi Adler- Olsena. Kryminał w 10 dni! Może i nie jest taki zły, ale tzw szał d..y nie urywa, jak mówi Daria, moja koleżanka.
Ja wiem, że jestem upierdliwa z tymi wakacjami, ale gps a konkretnie"Hołek" Hołowczyc poprowadził nas wczoraj fajną drogą. Jakie było nasze wielkie zdziwienie, gdy nagle zobaczyliśmy to:
Żeby nie było, to była droga regularnie uczęszczana przez innych kierowców.



I ostatnie zdjęcie dla Marzeny.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Rumunii ciąg dalszy.

Jedziemy dalej.
Kolejnym miastem, w którym zakotwiczyliśmy na trzy noce jest Braszów. Wzbudził w nas sprzeczne emocje. Po zakwaterowaniu się w miłym pensjonacie udaliśmy się piechotą (co było nie lada wyzwaniem, bo było ponad 30 stopni i pokonywaliśmy przez 40 minut olbrzymie wzniesienie, a może górę?) do starego miasta. Ponieważ był to sobotni wieczór, przywitał nas dziki tłum, jaki można znaleźć na krakowskim rynku (tylko nie tak różnorodny narodowościowo) i jeszcze dziksza muzyka.

Obejrzeliśmy wszystko co najważniejsze, wypiliśmy obowiązkowe wino a że zrobiło się ciemno,
wzięliśmy taksówkę - pokonanie 4 kilometrów kosztowało nas 7 zł - i wróciliśmy do czystego, dużego i cichego pokoiku. Dwa dni później ponownie wróciliśmy do centrum starego Braszowa, który tym razem wzbudził nasz pełen zachwyt. Miasto odkryło całe swoje piękno, bez tłumu i hałasu.


Tu natomiast po raz pierwszy i jak na razie jedyny próbowano nas po chamsku oszukać na rachunku. I nikt nawet nie przeprosił, gdy zauważyliśmy zawyżony, i to prawie o 100%, rachunek. Przy czym, co warto podkreślić, była to sytuacja jednorazowa. Ludzie są przyjaźni, mili, może nie zawsze uśmiechnięci, ale nauczą się.
Wino było pyszne.

Kolejny dzień to Sighisoara, kolejne doskonale zachowane średniowieczne miasto. Gdyby nie niedziela i gdyby nie Rumuni, którzy ruszyli na zwiedzanie byłoby jeszcze piękniej niż było.


Wracając do Braszowa, chcieliśmy zobaczyć dużą twierdzę w Faragas. Skończyło się na chceniu, bo zamknęli nam przed nosem. Zrobiliśmy sobie więc spacer wokół i też było miło.
Spotkaliśmy rodzinę łabędzi, które nie chciały współpracować z aparatem.
Stracone elektrolity uzupełnialiśmy w fajnej knajpce. 
Ponieważ było wi-fi, mąż Zbyszek studiował dzielnie wiadomości z Polski i ze świata.
Ja, jako że zachowuję się jak japońska turystka robiąca zdjęcia wszystkiemu i wszystkim, rozglądałam się wokół i zauważyłam cudny park pełen starych ludzi. I był w tym niesamowity spokój. Jedni siedzieli sobie pogrążeni w rozmowie, inni grali w szachy, kolejni w karty. Atmosfera małego miasteczka. To uwielbiam. To tylko fragment, bo tak trochę głupio wkraczać z aparatem w ich świat.

Dzisiaj postanowiliśmy pojechać w góry, te najbliższe, aby zobaczyć Babele. Chcieliśmy wchłonąć trochę gór przed zjazdem do delty Dunaju.
Babele (rozmawiające kobiety) to fantazyjne formy skalne z piaskowca. Podjechaliśmy samochodem do stacji kolejki linowej. Oczom naszym ukazał się widok zapowiadający ekstazę.
Emocje lekko opadły, gdy zobaczyliśmy baaaardzo długą kolejkę do wagoników. Daliśmy się złapać naganiaczom, którzy obiecali za te same pieniądze, co wjazd na górę wagonikiem, dowieźć nas szybciej na miejsce. Najpierw do siedmioosobowej terenówki próbowali wcisnąć dwie osoby więcej. Podnieśliśmy krzyk. Potem mnie i męża Zbyszka wcisnęli na sam tył. Było gorąco, ciasno i moja klaustrofobia natychmiast dała znać o sobie. Wpadłam w panikę i histerię. Zbyszek widząc co się dzieje, z krzykiem zatrzymał samochód. Chciano nas natychmiast wyprosić z samochodu, ale jeden marudny, ale miły starszy Rumun zamienił się ze mną miejscami. I już było "dobrze".
Dojechaliśmy na miejsce i zaczęliśmy wędrówkę. Byliśmy zadziwieni, że większość mijanych Rumunów była bardzo dobrze przygotowana do wędrówki. W przeciwieństwie do nas.
To Zbyszek
 a to ja.
Plażowi turyści w górach. Ja nie mam sandałków, ani klapek w przeciwieństwie do Zbyszka ;). Ale jakby co, to pół bagażnika porządnych sportowych i trekkingowych ciuchów zostało na dole. No cóż.
To zdjęcie, to wszystko co natura w tym dniu pozwoliła nam zobaczyć.

Po przejściu około stu metrów zaczął padać deszcz. Najpierw spokojny, z czasem stał się bardzo uciążliwy i mocny. Nasze mocno sportowe i przeciwdeszczowe ciuchy nie uchroniły nas od przemoczenia. Na  szczęście na początku nie było zimno. 
Tu ciągle pada, a ja robię dobrą minę do nie tak bardzo, ale jednak złej gry.

Kapelutek wzięłam na słońce, które miało być.
A teraz Babele.



Za moimi plecami jest pięęękny widok. Ja w to wierzę. Widziałam na zdjęciach.
 A tu taki piesek. W Rumunii jest ich dużo swobodnie poruszających się, bez właścicieli. A może mają jakiś panów? Co jest ważne, nie są agresywne.
Jak zjeżdżaliśmy na dół, zrobiło się bardzo zimno. Awaryjna chustka (używam jej czasami  do zasłonięcia ramion w kościołach, cerkwiach) przydała się. 

Ostatni punkt to Rasnov. Na szczycie góry została wybudowana przez Krzyżaków twierdza, która teraz jest pokazową warownią chłopską. Krótko, bo ja już nie mam sił, a co dopiero wy.







Nie myślcie, że tak dużo zwiedzania, to dla nas męczarnia. Mamy mnóstwo czasu dla siebie, na kawę, wino, lenistwo, na rozmowę. Teraz na cztery dni jedziemy do Tulczy nad Deltę Dunaju. Miejscowi załamują ręce i ostrzegają, że zabiję nas temperatura, wilgotność i komary. No cóż, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jak byśmy się zbyt długo nie odzywali, to działajcie i szukajcie nas przez konsulat. Pożarci przez komary! Tytuł na pierwsze strony gazet.