Ledwo ją liznęliśmy. Czujemy niedosyt. Chcemy więcej. To co widzieliśmy, bardzo nam się podobało, ale chcemy czegoś innego. Mniej turystycznego. Bardziej lokalnego.
Jedno co nam się udało, to jeść na ulicy, w barach, knajpkach, miejscach, które dla Europejczyków nie wyglądają. Ale jak smakuje tam jedzenie!!! Cudownie!!! Przede wszystkim objadaliśmy się owocami morza i zupą Tom Yum. Oczywiście wszystko przyprawione jak dla Tajów. Tam było wszystko w porządku. Jak wróciłam, to niestety mój układ pokarmowy dał mi subtelnie znać (potężną biegunką), że tak miło i przyjemnie to niestety nie będzie. Do tego bardzo zmarzłam w samolocie, bo podróżną koszulę z długim rękawem i chustę zapakowałam, a dlaczego by nie, do głównego bagażu. I teraz pierwszy raz od przylotu do Malezji złapałam jakieś choróbsko. Trochę się pokładam, ale co dam, złego licho nie weźmie. Będzie dobrze.
Ponieważ byliśmy w Bangkoku służbowo, to mieliśmy mało czasu na zwiedzanie. Bardziej chłonęliśmy atmosferę miasta, niż poznawaliśmy zabytki. Jednak coś tam zobaczyliśmy.
Przede wszystkim popływaliśmy łódką po rzece Menan i po kanałach. Było ciekawie.
O ile w kanałach ruch był słaby i można było spokojnie oglądać nadbrzeżne domostwa, to na rzece ruch był ogromny.
Oczywiście naiwni Polacy dali się okantować sprytnym Tajom. Nie dość, że zapłaciliśmy za 1,5-godzinną przejażdżkę duuuże pieniądze( zapomnieliśmy się targować), to jeszcze nie zobaczyliśmy paru miejsc, które były zaplanowane. Właściciel łódki nie mówił po angielsku i tylko płynął. A miał się zatrzymywać i pokazać co nieco. No cóż, nie my pierwsi, nie ostatni, których Tajowie oszukali.
Kolejną atrakcją była Świątynia Świtu, Wat Arun. Powstała na przestrzeni wieków XIV-XVII. Jest typową budowlą dla architektury Khmerów. Jej ściany są wyłożone chińską porcelaną. Jest przepiękna i naprawdę nie można jej pominąć podczas zwiedzania stolicy Tajlandii.
Tego dnia mieliśmy jeszcze w planie zobaczyć Wielki Pałac i zespół świątynny Wat Phra Kaeo.
I znowu jeden sprytny Taj powiedział nam, że Pałac dzisiaj jest zamknięty, bo są jakieś uroczystości. Uwierzyliśmy. Naiwni. Po raz kolejny. Jak się później okazało, w czasie kiedy do niego szliśmy był jeszcze otwarty. My jednak zaufaliśmy, miłemu, sympatycznemu, kłaniającemu się w pas Tajowi. Oczywiście twierdził, że świątynia, do której szliśmy też jest zamknięta. Postanowiliśmy mimo wszystko chociaż przejść obok niej. No i okazało się, że jest otwarta i mnóstwo w niej turystów.
Wat Phra Kaeo jest przepiękna. W metrze czytaliśmy informacje w przewodniku. Byliśmy mniej więcej przygotowani na piękny zespół świątynny. Jednak nie byliśmy przygotowani na to co zobaczyliśmy. Oszołomiła nas ilość budowli, ich architektura, bogactwo detali, drobiazgowość wykonania, blask, kolor. Kręciliśmy się wkoło i robiliśmy dziesiątki, setki zdjęć. Niestety żadne zdjęcia nie oddadzą piękna tego miejsca.
Po wyjściu ze świątyni spotkaliśmy fantastycznych młodych ludzi, Magdę i Pawła. Po krótkiej rozmowie okazało się, że chcemy jeszcze zobaczyć te same miejsca. Toteż wspólnie najpierw tuk tukiem, później pieszo pokonywaliśmy kilometry ulicami Bangkoku. Świetnie się razem rozmawiało.
To było niesamowite spotkanie. Bardzo miło i sympatycznie spędziliśmy razem kilka godzin.
Paweł i Magda dalej zwiedzają Tajlandię i Kambodżę. Mamy nadzieję, że kolejny etap zwiedzania Azji był dla nich udany.
Ponieważ przyszedł weekend, postanowiliśmy zrelaksować się nad morzem. Z różnych względów wybór miejsca do plażowania nie był prosty. Musiało być przede wszystkim blisko lotniska. Padło na Patayę. Niestety. Niestety, bo jak się później okazało, nie jest to miejsce z rajskimi plażami, puste, romantyczne. To jest taki rodzaj Ibizy, pełnej Rosjan i Chińczyków, starych Europejczyków zabawiających się z młodymi Tajkami, wodnych skuterów, jachtów, szybkich łodzi. Koszmar!!!!
Jednym plusem był nasz mały hotel, położony z dala od centrum, ale leżący dalej nad morzem. Oprócz małych hotelików pełno tam było lokalnych knajpek z oooostrym żarciem. Kolejnym plusem było niedzielne plażowanie, podczas którego udało nam się jednak odpocząć.
Płynęliśmy promem na wyspę razem z tysiącami innych turystów.
Tam motorkiem ( kierowca, ja za jego plecami, za moimi mąż, plus torba i plecak) jechaliśmy na lekko odosobnioną plażę. Szkoda, że nikt nie mógł nam zrobić zdjęcia. Jazda była niezła.
Dojście do "rajskiej plaży" też.
Więcej zdjęć z boskiej plaży nie mam, bo byłam tak rozczarowana, że nie robiłam żadnej dokumentacji.
I tyle.
Na pewno będziemy jeszcze w Tajlandii. Ale na pewno nie w Patayi.
Króciutki raport czytelniczy.
Przeczytane:
1. Zapach suszy - Tomasz Sekielski
2. Smak suszy - Tomasz Sekielski
Są to dwie części trylogii, trzeci tom będzie w przyszłym roku. Bardzo dobra sensacja. Szybko się czyta.
3. Był sobie chłopczyk - Ewa Winnickav -rewelacyjny reportaż. W okolicach Cieszyna zostają znalezione zwłoki dwu, trzyletniego chłopca, którego nikt nie poszukuje. Świetnie napisana historia.
4. I góry odpowiedziały echem - Khaled Hosseini. Jeśli ktoś czytał "Chłopca z latawcem", albo "Tysiąc wspaniałych słońc", to wie, że kolejna książka tego autora jest dobra, że opowiada o Afganistanie, że jest pełna emocji i że o niej tak szybko się nie zapomina.
Robótkowo jestem tutaj:
Ponieważ święta już za pasem i nie mam tutaj nic świątecznego i nawet pogoda nie będzie ani trochę świąteczna, to rozpoczęłam masowa produkcję gwiazdek. Sprzyja temu siedzenie w domu, bo czuję się źle i biorę antybiotyk ( w tropikach chora!!!!!).
Entrelak czeka na skończenie. Idzie coraz ciężej, ale muszę skończyć, bo to prezent dla mamy.
Kremowo- różowe to początek chusty, który będzie prezentem dla dziewczyny z Filipin.
Kremowo, beżowo, szare, to będzie coś, duży szal, mały koc. Nie wiem. Wyjeżdżając tutaj wzięłam ze sobą trochę zapasów i między innymi tę Primaverę, czyli bawełnę z mikrofibrą. Nie miała przeznaczenia. W trakcie potrzebowałam robótki samochodowej, wymyśliłam, że zrobię dużą chustę, w stylu tej. Wszystko fajnie tylko Primavera jest nieskręcona, składa się z 4 nitek, które przy robieniu "francuzem" nie zawsze łapałam. I to był koszmar, prułam kilka, może więcej razów, aż się poddałam. Postanowiłam wykorzystać tę włóczkę( przecież jej nie porzucę) na coś robionego szydełkiem. I to miało być coś prostego, najprostszego. I padło na słupki i mały ażur. I tak sobie robię i nawet mi się podoba. Oczywiście zabraknie mi trochę na coś dużego, ale pod koniec stycznia mąż zawita do Polski, to będzie miał misję do wykonania.
Musze powiedzieć, że Primavera jest przemiła w dotyku, ale w dzierganiu francuzem, koszmarna!!!! Oczywiście dla mnie. Może inni lepiej sobie z nią radzą. Ja nie umiem.
Dodam jeszcze, że skończyłam sweter dla Misi. Brakuje tylko guzików. I może uda się go wyekspediować do Ustki.
Włóczka to oczywiście przepiękny Chmurkowy Millis, który dawno kupiłam dla siebie, a który przerobiony na cardigan nosi moja siostra i teraz będzie nosić jeszcze jej córka. Chyba jestem za dobra:)))
Pozdrawiam ciepło, trochę pochmurnie, zaraz będzie lało.