Po raz kolejny moje doskonałe lenistwo dało o sobie znać. Na początku pandemii. byłam święcie przekonana, że będę pisać każdego tygodnia. Materiału robótkowego, książkowego, podróżniczego mam na wiele wpisów. I co? I po dwóch , całkiem obszernych jak na mnie postach, moja pisarska energia uleciała. Bardzo lubię buszować po blogach, czytać, pisać komentarze. Sama jednak nie jestem systematyczna. Potrzebuję bodźców. We wszystkim, w bieganiu, w nauce języka. No nie we wszystkim, przepraszam Czytanie, ręczne robótki idą mi niezauważalnie, wręcz płyną.
Babcia bez mohera subtelnie dała mi znać, że mam ruszyć swoje szanowne cztery litery i zabrać się za napisanie czegoś rozsądnego. Bardzo lubię jej bloga, bo mamy podobne podejście do tego co się w kraju aktualnie dzieje. Ja jestem dość nerwowy rocznik, bardzo mocno przejmuję się tym co się u nas dzieje. Z tego też powodu bardzo mocno ograniczyłam dopływ do siebie informacji z kraju. dla własnego zdrowia psychicznego. Oczywiście nie da się odciąć całkowicie. mój szanowny małżonek codziennie rano przedstawia mi skrót informacji, okraszonych bardziej lub mniej wyważonymi epitetami.
Myślę, że każdy kraj ma swoje problemy. Malezja jest krajem, w którym większość stanowią Malajowie, ponad 60 %, Następnie są Chińczycy, Hindusi, Arabowie i plemiona żyjące na Borneo. Politycy mówią o tym kraju "Jedna Malezja". Pięknie to brzmi w radiu, telewizji. Jednak w życiu codziennym wygląda to zupełnie inaczej. Najwięcej pieniędzy posiadają Chińczycy, zresztą bardzo ciężko pracują, Hindusi opanowali sektor medyczny. Malajów jest najwięcej, mają więc największe przebicie polityczne, a co za tym idzie najwięcej przywilejów. Mają olbrzymie wsparcie socjalne, w wojsku, policji zajmują najwyższe stanowiska, które są niedostępne dla reszty. Do państwowego szkolnictwa wyższego ma dostęp tylko 2 % Chińczyków i Hindusów, reszta należy do Malajów. Jest to ważne, bo stypendia socjalne i naukowe sięgają tutaj nawet do 3 tysięcy ringgitów (mniej więcej taka sama wartość, jak złotówka). Malajowie uważają, że jest Jedna Malezja, pozostałe nacje mają zdanie odmienne. Premier, który rządził krajem, kiedy przyjechaliśmy, siedzi z żoną w więzieniu za malwersacje finansowe, za przywłaszczenie miliardów ringgitów.
Ja bardzo lubię tę różnorodność. Dzięki niej ulica jest kolorowa, ludzie są przemili, otwarci. Kraj jest fantastycznie rozwinięty pod względem technologicznym. Medycynę mają na bardzo wysokim poziomie. Przyroda jest niewiarygodna. Ja, patrzę na kraj z innej perspektywy. Przyjechałam tutaj na 4 lata i wyjadę. Malezyjczycy tu pozostaną, ze swoimi problemami.
Wiele lat temu moim turystycznym marzeniem była Ameryka Południowa, nigdy Azja południowo - wschodnia. Teraz po prawie trzech latach, uważam, że pobyt tutaj jest czymś fantastycznym dla nas, niezwykle fascynującym. Są momenty jak te:
kiedy wieczorem wracamy do domu i Malezyjczycy doprowadzają mojego męża do białej gorączki.
Są jedna miejsca, które kochamy i mamy nadzieję, że je jeszcze zobaczymy.
Najbardziej jestem zdziwiona, że bardzo, bardzo lubię być w dżungli. Ja się panicznie boję węży!!! Pająki i inne dżunglowe żyjątka, też nie są przeze mnie najbardziej oczekiwane na trekingowej ścieżce. Pierwsze wejścia do dżungli były pełne strachu, nie miałam w nich żadnej przyjemności. Teraz, oczywiście nadal jestem bardzo czujna. Ubieram się stosownie:
długie rękawy, nogawki, długie skarpety (muszę kupić antypijawkowe, bo podobno są), no i oczywiście kapelusz z duuużym rondem i i z ochraniaczem opadającym na plecy, jakby jakiś stwór na mnie spadł, to ma się zsunąć. Na razie nic nas nie dopadło, oprócz pijawek. Ja się zresztą nie rozglądam za bardzo, bo wzrok nie tak dobry, a i po co się stresować.
W dżungli lubię jej intensywność, ciężki zapach, potworną wilgoć (po kilkuset metrach jest się kompletnie mokrym), niesamowicie bujną roślinność, a do tego jeszcze zadziwiająco wysoki dźwięk cykad. Mąż namawia mnie na nocny wypad do dżungli, albo tamże nocleg , ale nie, aż tak jej nie ufam. A może bardziej sobie? Umarłabym ze strachu!!!!
Tak wyglądam podczas wizyty w meczecie. Na szczęście nie za często, bo mi gorąco w tych ciuchach.
i jeszcze pokażę wam moje ulubione zwierzę Malezji, a konkretnie Borneo. Czyż nie jest słodki?
Przestanę was męczyć moim malezyjskim zachwytem i przejdę płynnie do prac ręcznych.
Tym razem będzie o szyciu. Nie jest to moje ulubione zajęcie w Malezji. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że jestem samoukiem i nigdy nie zgłębiłam tej umiejętności. Potrafię uszyć proste rzeczy. Nic skomplikowanego.
Moje dzieci z Wrocławia, nie patrząc na to, że mieszkamy trochę daleko od siebie i tak pamiętają o naszych urodzinach i świętach i robią nam niespodziankowe prezenty. Jak miło! Jednym z prezentów był kupon upominkowy do sklepu z materiałami w Nowej Zelandii. Oczywiście zapomniałam jego nazwy. Wybrałam przepiękny len, który przemieniłam w sukienkę
Kielo Wrap. Nie jest to na szczęście zbyt skomplikowany projekt, więc w sam raz dla mnie.
Inspiracją była dla mnie
Marzena ze swoją cudną sukienką.
Książki to mój ulubiony segment. Zostawiam je zawsze na koniec, kiedy już mam dosyć pisania i nie chce mi się nic mądrego stworzyć.
Ostatnio wręcz maniakalnie pochłaniam kryminały. Uwielbiam je. Teraz , w czasie pandemii tym bardziej mi się podobały.
Edyta Bekier, podsunęła mi świetną serię o duńskim komisarzu Carlu Morck. Jak ja tego komisarza polubiłam! Nikt na komendzie za nim nie przepada i dlatego postawiono go na czele oddziału zajmującego się starymi sprawami. Pomaga mu pewien Syryjczyk Assad i Rose, która ma problemy osobowościowe. Ten trójkąt jest na tyle skuteczny, że rozwiązuje szereg ciekawych spraw. Przeczytałam już "Kobietę w klatce", "Zabójców bażantów", "Wybawienie' a teraz czytam "Karotekę 64". Super seria.
Pomiędzy kolejnymi kryminalnym tomami czytam literaturę innego kalibru.
Najbardziej poruszyła mnie książka Elleny Ferrante "Czas porzucenia". Jest to studium kobiety porzuconej przez męża. Dramatyczna, pełna emocji opowieść o zranieniu, krzywdzie, miłości, małżeństwie, destrukcji. Krok po kroku pokazane jest staczanie się kobiety w niebyt, depresję. Gdyby była sama, nie byłoby to tak dramatyczne. Ma dwójkę dzieci, które znalazły się w centrum wydarzeń i o mało co nie doszło do tragedii. Świetna jest to opowieść, która jak jeszcze żadna książka tak mnie nie przemieliła, nie wyżęła mnie, nie wykręciła na drugą stronę. Najgorsze, że nie mogłam się od niej oderwać.
Chwilę później przeczytałam "Przez" Zośki Papużanki. Nie jest łatwa w czytaniu, bo jest to jakby wewnętrzny monolog bohatera. Porzuca on z dnia na dzień żonę, nie informując jej o tym. Żona rozpoczyna poszukiwania, myśląc, że stało się z nim coś złego. Długo trwa zanim spróbuje wrócić do życia.mąż Kilka lat później wprowadza się na to samo osiedle, do budynku, z którego może żonę obserwować. Nie da się polubić bohatera, bo ich związek nie jest oparty na równości, to ona musi się dostosować do niego, do jego wyobrażeń. Bardzo intrygująca książka.
Miałam lekko dosyć problemów damsko-męskich, więc sięgnęłam po książkę Piotra Milewskiego "Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji". Piotr ma żonę Japonkę, dziecko, dobrze posługuje się językiem japońskim. Zatrudnia się w firmie, która kształtuje go sobie powoli, tworząc idealnego pracownika, pasującego do stanowiska i stanowiącego trybik w maszynie przedsiębiorstwa. Początkowo jest zachwycony skrupulatnością, organizacją, podejściem do pracy. Z czasem jednak europejskie podejście do życia bierze górę i zaczyna uwierać. To taka książka ciekawostka. Dobrze się czyta. Pokazuje, że Japonia to jest odrębny byt i niewielu jest w stanie ją zrozumieć i się do niej dostosować
Jeszcze o jednej książce chciałam wspomnieć, a mianowicie o "Wierzyliśmy jak nikt" Rebbecca Makkai. Książka opowiada o środowisku gejowskim w Chicago w erze AIDS. To książka o miłości, przyjaźni, strachu, umieraniu. Nie epatuje jednak małostkowymi scenami, nie wywołuje wodospadu łez. Zabierając się za czytanie miałam bardzo wysokie oczekiwania. Trochę się zawiodłam, ale wiem, że wielu, wielu ludziom bardzo się podobała. Mnie się podobała i tyle, bez wielkich zachwytów.
Ostatnie dni w Malezji są bardzo gorące, 38, 39 stopni. Co za ty idzie deszcze i burze tropikalne są niesamowicie intensywne. Właśnie teraz, wróciłam z pracy, zasiadłam na kanapie i kończę co zaczęłam dwa dni temu z potężnymi błyskawicami i głośnymi grzmotami w tle. Teraz już się przyzwyczaiłam. Pierwszą burzę spędziłam skulona na fotelu w biurze, próbując nie patrzeć co się dzieje za oknem. Nasze biurojest w starym budynku, okna nie należą do super dźwiękoszczelnych, więc możecie sobie wyobrazić mój lęk, gdy pioruny strzelają jeden za drugim przez 20-30 minut bardzo blisko, między wieżowcami dźwięk jest bardzo głośny i głuchy.
Teraz się przyzwyczaiłam i lubię te naprawdę imponujące burze.