wtorek, 27 października 2020

Bez tytułu

     Zakładając tego bloga, chciałam, aby był o tym co kocham, co lubię, czym się pasjonuję. Uznawałam, że jest to miejsce, gdzie spotykają się osoby, które podzielają moje zainteresowania. Tak było. Starałam się unikać ciężkich tematów, polityki, bieżących problemów. Według mnie są osoby, które profesjonalnie, z pasją i w odpowiednich słowach przekazują treści, z którymi się w pełni zgadzam. 

    Jednak dłużej już nie mogę udawać, że wszystko jest w porządku, że życie jest piękne, że nie obchodzi mnie, co się u nas w kraju dzieje. Od kilku lat nie oglądam kanałów informacyjnych. Oczywiście słucham radia, a zwłaszcza teraz, kiedy powstał Nowy Świat. Jestem w mediach społecznościowych, czytam, słucham. Mąż z racji wykonywanych obowiązków, dostaje trzy razy dziennie pełny obraz wiadomości z kraju. Codziennie przekazuje mi w skrócie wieści, które nie głaszczą mnie po sercu, nie wywołują uśmiechu radości na twarzy. Czwarty rok mieszkam w dalekiej Azji. Jest mi dobrze z dala od polskiej codzienności. To nie jest tak, że jestem totalną ignorantką, że nie wiem co się dzieje, że siedzę na plaży pod palmami i mam gdzieś mój kraj. Nie, tak nie jest. Wiele sytuacji wywoływało gniew, ból, wściekłość. Po wyborach prezydenckich przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie. 

    To co się dzieje teraz, wyrok TK totalnie złamało mój spokój wewnętrzny. Jest mi źle, bardzo źle. Jesteśmy podzieleni jako naród, nie rozmawiamy ze sobą, wykrzykujemy argumenty. Nie bardzo widzę, aby można nas było od nowa skleić. Jestem dumna z młodych ludzi, z kobiet, mężczyzn, że wzięli sprawy w swoje ręce, że wyszli na ulice. Można się oburzać na słownictwo, na agresję. Pewnie tak. Ale tu nie chodzi o rozróbę. Jestem dumna z moich dzieci.    

    Oglądam mnóstwo filmów z protestów.

    Muszę przestać.



    Już za kilka miesięcy wracamy do kraju. I wzięłam się za jesienne swetry. Mam już kilka. Czekają na fotograficzną wenę. Tak na szybko zrobiłam zdjęcia Palomie od Espace Tricot. 



Robi się i robi i nie może się skończyć. Za dużo w głowie się dzieje.

I drugi Anker summer shirt. Skończony, ale zdjęcie sprzed paru dni. Wydaje mi się, że to mało jesienny wyrób, ale mogę się mylić.


    Kiedyś Honorata pytała, czy będzie post o jedzeniu. Miał być, ale może jeszcze będzie. Wyjeżdżam dopiero 31 lipca, może zdążę do tego czasu. Jako zajawkę chciałam pokazać zdjęcie z koreańskiej kolacji.




To była porcja dla czterech osób. Tu siedziały same kobiety. Obok panowie w tej samej liczbie, mieli taki sam zestaw. Jedzenie jest przepyszne. Mnóstwo warzyw, głownie wszelakiego rodzaju kimchi. Pychota! Normalnie jeszcze jest grill na środku stołu do grillowania mięsa. Tym razem jedliśmy gotowe mięsa. Objadłam się wówczas okrutnie! Ale warto było:)

    Trzy tygodnie temu nas znowu zamknęli, bo mięliśmy 800 przypadków Corony dziennie, z czego 80 % na wyspowej części Malezji, czyli na Borneo, na Sabah. nasze zamknięcie polega na tym, że nie możemy opuszczać miasta, nie możemy zmieniać stanów, baseny są zamknięte, w barach i sklepach znowu ograniczenia. Proszą ludzi o nieporuszanie się po mieście i Malezyjczycy się stosują. Sklepy i restauracje zieją pustkami. maski to od początku pandemii są obowiązkowe. Nie wejdzie się do sklepu, restauracji, biura, kiedy się nie zeskanuje telefonem kodu, lub nie wpisze się na listę. I nikt z tym nie ma problemu. Dzisiaj byłąm świadkiem jak strażnik pilnujący wejścia do galerii zwrócił uwagę Hindusowi, który miał założona maseczkę po polsku, czyli pod nosem. Pan grzecznie przeprosił i poprawił maskę. Ludzie tutaj są bardzo karni. 

    Właściwie nie wiem, dlaczego was uraczyłam wieściami z pandemii. Bardziej na koniec chciałam jeszcze wrzucić zdjęcia z Kuala, po którym trochę się włóczymy ostatnio.






    I z tymi widokami pełnymi słońca i gorąca połączonego z wilgotnością zostawiam was pełna nadziei na lepsze jutro. Będzie dobrze:)))

niedziela, 13 września 2020

Takie tam...

     Właśnie wróciliśmy z Polski.

    Trzy tygodnie spędziliśmy z rodziną i przyjaciółmi. Pojechaliśmy głównie dla moich rodziców i aby odciążyć choć na chwilę moją siostrę w opiece nad nimi. Zostawiłam ją w najgorszym momencie ich życia, czyli w całkiem niedołężnej starości, samą. Ma swoją rodzinę, pracę, której poświęca dużo czasu i swoich sił. Jest silna, bardzo zaradna, zorganizowała codzienną opiekę dla rodziców. Jednak w codziennych problemach, w tysiącach telefonów od mamy jest sama. Jest bardzo dzielna, ale należał jej się chociaż chwilowy, psychiczny odpoczynek. 

    Z czym wróciłam z Polski? Ze świadomością, że starość nie jest czymś najlepszym, najpiękniejszym, co nas, czyli mnie i męża, w niedalekiej przyszłości czeka. Był to dość przytłaczający pobyt. Choć z drugiej strony mogłam spędzić z rodzicami czas, więcej czasu, niż zwykle pracują, im poświęcałam. 

    Był to też intensywny wyjazd pod względem towarzyskim. Codziennie spotykaliśmy się z przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. Nie daliśmy rady odwiedzić wszystkich. Byliśmy za krótko. Ale za to sporo spacerowaliśmy po naszej cudnej Ustce. Chyba po raz pierwszy w życiu chodziłam po niezwykle urokliwych zakątkach starej części miasta, po porcie, plaży, lasach z aparatem w rękach i zachowując się jak typowy turysta. I było mi z tym dobrze.

    Tylko dwa dni były upalne, więc poszliśmy oczywiście na plażę. My jesteśmy plażowi. Bardzo nawet. Nad może temperatura nie była imponująca. Mąż oczywiście się kąpał. Ja jedynie zamoczyłam stopy. Bez przesady, aby się kąpać w mniej więcej 16-stopniowej wodzie. Brrr...




Wieczorne spacery były fantastycznym doznaniem.




Niestety więcej było takich pochmurnych dni. Na szczęście nie padało za dużo. Przed wyjazdem, kiedy sprawdzałam prognozy pogody, byłam przerażona. Wskazywały na codzienne opady. Nie było tak źle. 





    Trzy tygodnie minęły błyskawicznie. Powrót do Malezji cieszył nas bardzo, ale nie był łatwy. Tydzień przed wyjazdem musieliśmy aplikować do urzędu imigracyjnego o pozwolenie na powrót. Kosztowało nas to trochę nerwów, bo Malezja nie koniecznie wyrabia się w terminach, które podaje, a bilety mieliśmy kupione. 

    Podróż do Malezji wydłużyła nam się o Frankfurt. Polska nie wpuszcza do siebie samolotów z Kataru. Co jest śmieszne, bo lecieliśmy najpierw Lufthansą do Dohy, a potem już karskimi liniami do Dohy i Kuala Lumpur. Taką samą drogę odbyliśmy do kraju, gdzie nikt nas nie pytał skąd przylatujemy. Teoretycznie mogliśmy przylecieć z dowolnego miejsca na świecie, oby nie przez bezpośrednio z miejsc przez Polskę zamkniętych. No cóż, dziwna ta logika. 

    W Kuala Lumpur procedury wjazdowe zajęły nam dwie i pół godziny. W Polsce nie ma żadnych procedur. Tu robiono nam testy.  skierowano nas na dwutygodniową kwarantannę. Na szczęście jesteśmy dyplomatami, więc odbywamy ją w domu. A ponieważ jest to Malezja, więc początkowo chciano nas umieścić w hotelu, za który musielibyśmy płacić z własnej kieszeni. Tu nic nie jest proste, nawet jak przepisy mówią opisują jasno daną sytuację. Musieliśmy zainstalować na telefonie aplikację, która codziennie nas monitoruje. Założono nam na ręce bransoletki, które możemy zdjąć po ponownych testach i po dwóch tygodniach w domu.

    I teraz dochodzę do tematu, który mnie boli. Decydowaliśmy się na wyjazd do kraju ze względów rodzinnych. Z rodzicami nie jest najlepiej i chciałam mieć możliwość zobaczenia ich, a poza tym mieliśmy pewne służbowe sprawy do załatwienia. Wiedzieliśmy, że wracając do Malezji będziemy w kwarantannie domowej. Decydowaliśmy się mimo to na wyjazd, bo stwierdziliśmy, że  14 dni w domu damy radę. Polscy znajomi , z którymi pracujemy też o tym wiedzieli. Zresztą przez nich zwracaliśmy się o możliwość powrotu do Kuala. Jednak nikt z Polaków nie zapytał nas, nie zainteresował się tak po ludzku, czy będziemy mieli co jeść, czy zrobić nam zakupy. Pomoc uzyskaliśmy od naszych przyjaciół z zagranicy. Kanadyjczycy, Australijczycy, Koreańczycy, Singapurczycy, Amerykanie pytali czy czegoś nie potrzebujemy, jak nam pomóc. Zrobili nam zakupy, opiekowali się kwiatami. Z własnej inicjatywy. Jakże było nam przykro, że my Polacy za granicą myślimy tylko o sobie. Bardzo przykro. Oczywiście w Polsce mamy fantastycznych przyjaciół, którzy bez wahania by nam pomogli. Tutaj spotkaliśmy się z bardzo dziwnym podejściem. Może to przypadek? Dobra, wyżaliłam się i wystarczy.

    Jeśli chodzi o robótki, to robię dużo, ale jakoś nie uwieczniam moich prac. 

Dla przyjaciółki Asi zrobiłam komplet, czapkę z szalem jeszcze zimą. Teraz zabrałam do Polski. Asia jest bardzo kolorową kobietą. Uwielbia się ubierać w przeróżne barwy i łączy je perfekcyjnie. Nie mam tu w Malezji możliwości zakupu bardzo kolorowych włóczek, więc trochę pokombinowałam z tego co miałam. Niestety zdjęcia są słabe i tylko uwieczniłam czapkę, a szal zobaczycie na Asi.






    Szal to Dotted Rays Stevena Westa. Świetnie się go robi, intuicyjnie, typowa telewizyjna robota. Włóczka to mieszanka 65% merino, 25% baby alpaca, 10% mikrofibry, czyli the wind cries merino Abbey Road. Robiłam chyba na drutach 3,25. Nie pamiętam.

    Czapka to Toph Wolly Wormhead. Bardzo ciekawy projekt, choć niezbyt szybki, bo mnóstwo krótkich rzędów skróconych wymagało ciągłego odwracania robótki i skupienia. Wełna to australijska Pure Wool od 4 seasons, druty 3,25. Na pewno. 

    W lipcu Asia pojechała do Amsterdamu i wręcz nakazałam jej zrobić zakupy w sklepie "Stephen & Penelope". Wiedziałam, że to będzie dla niej raj. Ponieważ nie robi na drutach, to nie ma pojęcia o włóczkach. Udzielałam jej porad przez WatsAppa. Zakupiła sobie superwash marines single, oczywiście nie jednokolorową. Przepiękna, niezwykle miękka Singularity - Undercover Otter w kolorze Street Trash. 
Ponieważ włóczka jest niezwykle kolorowa, ciężko było mi wybrać wzór. Wybrałam projekt Doroty Morawiak-Lichoty Jaipur hat. wzór może jest nie do końca widoczny przez wielobarwność nitki, ale mi się podoba. Zrobiłam o jeden wzór dłuższą, bo Asia i ja nie przepadamy za beanie czapkami. 





    Książki to istotny element mojego życia i tego bloga. Czytam i słucham dużo. Ponieważ ostatni wpis był daaawno temu , to i siłą rzeczy przeczytałam wiele. Wspomnę jedynie o dwóch książkach, które bardzo mocno mnie poruszyły.

    Pierwsza z nich to  "Od jednego Lucyfer" Anny Dziewit-Meller. Bardzo lubię małżeństwo Mellerów, czytam ich książki, obserwuję na Instagramie. Wydaje mi się, że mamy podobną wrażliwość na ludzi i na otaczający nas świat. Książka ta opowiada o trzech pokoleniach śląskich kobiet, silnych, stojących na straży rodziny, o ich walce o przetrwanie. Niedopowiedzenia, tajemnice mają wpływ na życie każdej z nich. Najmłodsza z nich Kasia próbuje dotrzeć do korzeni, rozwiązać tajemnice.Wciągająca książka, opowiadająca o czasach powojennych, przeplatanych współczesnością. Trudno ją opisać, ale pozostaje na długo.

    Kolejną książką, która również zachwyciła mnie jest napisana również przez polską pisarkę Małgorzatę Wardę "Dziewczyna z gór". Nie jest to nowość, ale to nie ma znaczenia. Po raz kolejny przekonałam się, że p. Małgorzata potrafi pisać o emocjach, uczuciach, umie pleść opowieści, tak, że nie chce się od nich oderwać. Nadia w wieku 11 lat zostaje porwana przez młodego chłopaka. Jakub, bardzo pokiereszowany przez życie, a zwłaszcza przez pewną rodzinę zastępczą, był przez krótki czas w domu rodziców Nadii. Nie mogąc mieć własnych dzieci, chcieli stworzyć dla rozbitków życiowych, bezpieczną przystań. Nie wyszło im. Książka opowiada o wspólnym życiu Nadii i Jakuba. Autorka przedstawia postaci, opisuje historię, pokazuje różne punkty widzenia. Tu nic nie jest oczywiste,  nic nie jest proste, nie. ma jednoznacznych odpowiedzi. Płynie się przez książkę, zastanawiając się, co by się samemu zrobiło w danej sytuacji, będąc na miejscu bohaterów. Przepiękna książka!

    Kwarantanna nie jest zła. Pozwala ogarnąć zaległości, czytać do bólu, robić na drutach, szyć, nie spieszyć się, cieszyć się chwilą. I patrzeć na świat z okien 26 piętra. 


P.S. Wraca mi wiara w ludzi, w rodaków. Odezwali się zaproponowali pomoc. A jednak! Hurrrra! ja jednak wolę wierzyć, że ludzie są dobrzy. 

piątek, 5 czerwca 2020

Sweter z oposa.

       Ponad rok temu byliśmy w Nowej Zelandii. Nigdy nie powstał wpis o tym miejscu. Nie wiem dlaczego, bo jest to,  najpiękniejsze dla mnie miejsce na ziemi ( z tych, które widziałam). Nowa Zelandia jest na pierwszym miejscu z niewielką przewagą nad Australią. Myślę, że białe wina nowozelandzkie przeważyły. Zwłaszcza sauvignon blanc z rejonu Marlborough jest fantastyczne. Australia ma lepsze czerwone wina. tak twierdzi mój mąż,  ja czerwonego wina nie pijam, bo mnie po nim głowa boli.
      Trochę odbiegłam od tematu. Nowa Zelandia jest położona na dwóch wyspach.Mieliśmy tylko 14 dni z przelotami, więc skupiliśmy się tylko na wyspie południowej. Warto było jechać. Tam jest tak pięknie!!!! Szkoda, że jestem już w tym wieku, że mnie tam nie przyjmą, bo mogłabym tam zamieszkać. No trudno. Ustka też jest piękna.
      Nie będę opisywać naszej podróży. Chciałam wspomnieć tylko o jednym miejscu, które jest ważne dla każdej osoby robiącej na drutach. Wspomnę, tylko że jak jedziemy gdziekolwiek, gdzie wełna jest ważna dla mieszkańców, staram się sobie przywieźć stamtąd pamiątkę w postaci kilku motków. Wyszukuję sklepy, które są na naszej drodze. Nie zbaczamy specjalnie z trasy. Jeszcze tego nie robiliśmy, ale może kiedyś???
      Wracam do tematu. Po pierwsze odwiedziliśmy farmę lam i alpak. Fantastyczne miejsce, prowadzone przez prawdziwych zapaleńców. Tutaj nie kupiłam wełny, bo wydawała mi się za droga.




     Dotarliśmy do Jeziora Wanaka. Ja przepraszam, ale muszę wrzucić kilka zdjęć, aby wam zobrazować, jak tam jest pięknie. Mój ubogi język nie odda urody tego miejsca. Zdjęcia choć trochę oddadzą niesamowitość tych okolic. Tam jest tak czyste, przejrzyste powietrze, że nie trzeba ich poddawać obróbkom. Kolory, które są na zdjęciach, są takie same w rzeczywistości.






Po drodze do jeziora Wanaka mija się przesłodkie Diamond Lake.



       Po wędrówce udaliśmy się do miasta, aby coś zjeść i odnaleźć sklep Wools of Wanaka. Sklep jest nieduży, można w nim kupić wyroby z nowozelandzkiego merino z possumem, czyli po naszemu oposem. Część z wełnami nie była duża, ale wystarczyła, abym utknęła tam do zamknięcia sklepu. Mąż wdał się w pogawędkę z panią właścicielką na temat właściwości tej konkretnej wełny, ja próbowałam wybrać kolor. Jestem zodiakalną Rybą, co oznacza, że jeżeli są dwa kolory, ja nie mogę wybrać jednego. A było ich więcej. W końcu wybrałam A02, czyli czerwony, nieczerwony. To nie jest łatwy do określenia kolor. Cena przyprawiła mnie o zawał serca. Męża też. Zresztą co W NZ jest taniego?  Skład jest fantastyczny 40% kaszmir, 40 % opos, 20 % jedwab. Motki są 25-cio gramowe i jest w nich 175 metrów wełny.
       Po wyjściu ze sklepu zaczęłam szukać informacji na temat oposa i znalazłam ciekawe artykuły, które mnie trochę rozbawiły i jednocześnie przeraziły. Possum, to zwierze, którego futro dodaje się do wełny , aby podnieść jej walory cieplne. Do Nowej Zelandii sprowadzono go pod koniec XIX wieku z Australii. Bardzo szybko rozpleniły się po całym kraju, naruszając jego biosystem. Wywołało to walkę z nim na wszelkie sposoby. Wszędzie gdzie chodziliśmy po górach, widzieliśmy pułapki na oposy, można do nich strzelać, zabijać w dowolny sposób. Bardzo znana jest zabawa w rozjeżdżanie oposa. I rzeczywiście mnóstwo martwych ciałek leży na drogach.  Nie lubią o tym oficjalnie wspominać.
Przeczytałam również historię o tym, jak bawią się młodzi Nowozelandczycy, czyli o piciu na oposa. Opos operuje głównie w nocy i na drzewach. Młodzi ludzie biorą zakąskę i napoje alkoholowe i zaczynają biesiadę na drzewach. Jest to łatwe, bo w parkach rosną piękne, rozłożyste drzewa, jakby specjalnie dostosowane do imprezowania. Młodzi nie mogą schodzić z drzewa, nawet za potrzebą, piją do czasu, aż zaczynają spadać z drzew. Wygrywa ten , który utrzyma się na drzewie najdłużej. Mają wyobraźnię, prawda?

     Długo szukałam odpowiedniego projektu, do wełny, która jest bardzo cienka, ale ciepła. Nie mogłam się na żaden zdecydować. Wybrałam Millie od Nice and Knit. Niesamowicie prosty w robocie, ale bardzo wdzięczny. Oczywiście moja próbka, tak daleko odbiegała od tej w projekcie, że nie mogłam się zdecydować na konkretny rozmiar.Chciałam mieć sweter trochę luźniejszy, a wyszedł bardziej przy ciele. Też ładnie. Robiłam na drutach 2,75!!!! Nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam.  Jest niesamowicie ciepły, miły w dotyku. i aż żal, ze nie mam go gdzie ubrać. Poczeka.





       To jeszcze króciutko o książkach.

W dalszym ciągu czytam duńskie kryminały. Przeczytałam "Kartotekę 64", czytam " Pogrzebanego". Nie zmieniam zdania na temat tej serii, świetnie się czyta, polubiłam głównych bohaterów i szkoda, że zbliżam się do końca przygody  z komisarzem Morckiem. 
W międzyczasie pochłonęłam kolejną pozycję  serii skandynawskiej Wydawnictwa Poznańskiego "Blizna" Audur Ava Olafsdottir. Główny bohater ma dość życia, które straciło dla niego sens. Postanawia popełnić samobójstwo, jednak daleko od domu. Wyjeżdża do kraju, w którym jeszcze niedawno toczyła się wojna, wszędzie są widocznie zniszczenia.  Zabiera ze sobą nie wiadomo czemu wiertarkę. Za jej pomocą dokonuje niewielkich napraw w hotelu, w którym postanowił spędzić ostatnie dni życia i tym samym zauważył, że jego istnienie zaczęło mieć sens. Jak dla mnie świetna książka, króciutka, ale warta uwagi.
Ostatnio mam szczęście do dobrych książek i niech tak zostanie:)))

środa, 20 maja 2020

Pod wpływem nacisku

            Po raz kolejny moje doskonałe lenistwo dało o sobie znać. Na początku pandemii. byłam święcie przekonana, że będę pisać każdego tygodnia. Materiału robótkowego, książkowego, podróżniczego mam na wiele wpisów. I co? I po dwóch , całkiem obszernych jak na mnie postach, moja pisarska energia uleciała. Bardzo lubię buszować po blogach, czytać, pisać komentarze. Sama jednak nie jestem systematyczna. Potrzebuję bodźców. We wszystkim, w bieganiu, w nauce języka. No nie we wszystkim, przepraszam Czytanie, ręczne robótki idą mi niezauważalnie, wręcz płyną.
          Babcia bez mohera subtelnie dała mi znać, że mam ruszyć swoje szanowne cztery litery i zabrać się za napisanie czegoś rozsądnego. Bardzo lubię jej bloga, bo mamy podobne podejście do tego co się w kraju aktualnie dzieje. Ja jestem dość nerwowy rocznik, bardzo mocno przejmuję się tym co się u nas dzieje. Z tego też powodu bardzo mocno ograniczyłam dopływ do siebie informacji z kraju. dla własnego zdrowia psychicznego. Oczywiście nie da się odciąć całkowicie. mój szanowny małżonek codziennie rano przedstawia mi skrót informacji, okraszonych  bardziej lub mniej wyważonymi epitetami.
          Myślę, że każdy kraj ma swoje problemy. Malezja jest krajem, w którym większość stanowią Malajowie, ponad 60 %, Następnie są Chińczycy, Hindusi, Arabowie i plemiona żyjące na Borneo. Politycy mówią o tym kraju "Jedna Malezja". Pięknie to brzmi w radiu, telewizji. Jednak w życiu codziennym wygląda to zupełnie inaczej. Najwięcej pieniędzy posiadają Chińczycy, zresztą bardzo ciężko pracują, Hindusi opanowali sektor medyczny. Malajów jest najwięcej, mają więc największe przebicie polityczne, a co za tym idzie najwięcej przywilejów. Mają olbrzymie wsparcie socjalne, w wojsku, policji zajmują najwyższe stanowiska, które są niedostępne dla reszty. Do państwowego szkolnictwa wyższego ma dostęp tylko 2 % Chińczyków i Hindusów, reszta należy do Malajów. Jest to ważne, bo stypendia socjalne i naukowe sięgają tutaj nawet do 3 tysięcy ringgitów (mniej więcej taka sama wartość, jak złotówka). Malajowie uważają, że jest Jedna Malezja, pozostałe nacje mają zdanie odmienne. Premier, który rządził krajem, kiedy przyjechaliśmy, siedzi z żoną w więzieniu za malwersacje finansowe, za przywłaszczenie miliardów ringgitów.
           Ja bardzo lubię tę różnorodność. Dzięki niej ulica jest kolorowa, ludzie są przemili, otwarci. Kraj jest fantastycznie rozwinięty pod względem technologicznym. Medycynę mają na bardzo wysokim poziomie. Przyroda jest niewiarygodna. Ja, patrzę na kraj z innej perspektywy. Przyjechałam tutaj na 4 lata i wyjadę. Malezyjczycy tu pozostaną, ze swoimi problemami.


           Wiele lat temu moim turystycznym marzeniem była Ameryka Południowa, nigdy Azja południowo  - wschodnia. Teraz po prawie trzech latach, uważam, że pobyt tutaj jest czymś fantastycznym dla nas, niezwykle fascynującym. Są momenty jak te:


kiedy wieczorem wracamy do domu i Malezyjczycy doprowadzają mojego męża do białej gorączki. 

Są jedna miejsca, które kochamy i mamy nadzieję, że je jeszcze zobaczymy. 




Najbardziej jestem zdziwiona, że bardzo, bardzo lubię być w dżungli. Ja się panicznie boję węży!!! Pająki i inne dżunglowe żyjątka, też nie są przeze mnie najbardziej oczekiwane na trekingowej ścieżce. Pierwsze wejścia do dżungli były pełne strachu, nie miałam w nich żadnej przyjemności. Teraz, oczywiście nadal jestem bardzo czujna. Ubieram się stosownie:


długie rękawy, nogawki, długie skarpety (muszę kupić antypijawkowe, bo podobno są), no i oczywiście kapelusz z duuużym rondem i i z ochraniaczem opadającym na plecy, jakby jakiś stwór na mnie spadł, to ma się zsunąć. Na razie nic nas nie dopadło, oprócz pijawek. Ja się zresztą nie rozglądam za bardzo, bo wzrok nie tak dobry, a i po co się stresować. 
W dżungli lubię jej intensywność, ciężki zapach, potworną wilgoć (po kilkuset metrach jest się kompletnie mokrym), niesamowicie bujną roślinność, a do tego jeszcze  zadziwiająco wysoki dźwięk cykad. Mąż namawia mnie na nocny wypad do dżungli, albo tamże nocleg , ale nie, aż tak jej nie ufam. A może bardziej sobie? Umarłabym ze strachu!!!!






Tak wyglądam podczas wizyty w meczecie. Na szczęście nie za często, bo mi gorąco w tych ciuchach.

i jeszcze pokażę wam moje ulubione zwierzę Malezji, a konkretnie Borneo. Czyż nie jest słodki?


         


              Przestanę was męczyć moim malezyjskim zachwytem i przejdę płynnie do prac ręcznych.
Tym razem będzie o szyciu. Nie jest to moje ulubione zajęcie w Malezji. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że jestem samoukiem i nigdy nie zgłębiłam tej umiejętności. Potrafię uszyć proste rzeczy. Nic skomplikowanego.
 Moje dzieci z Wrocławia, nie patrząc na to, że mieszkamy trochę daleko od siebie i tak pamiętają o naszych urodzinach i świętach i robią nam niespodziankowe prezenty. Jak miło! Jednym z prezentów był kupon upominkowy do sklepu z materiałami w Nowej Zelandii. Oczywiście zapomniałam jego nazwy. Wybrałam przepiękny len, który przemieniłam w sukienkę Kielo Wrap. Nie jest to na szczęście zbyt skomplikowany projekt, więc w sam raz dla mnie.
Inspiracją była dla mnie Marzena ze swoją cudną sukienką.









       
   Książki to mój ulubiony segment. Zostawiam je zawsze na koniec, kiedy już mam dosyć pisania i nie chce mi się nic mądrego stworzyć.
Ostatnio wręcz maniakalnie pochłaniam kryminały. Uwielbiam je. Teraz , w czasie pandemii tym bardziej mi się podobały. Edyta Bekier, podsunęła mi świetną serię o duńskim komisarzu Carlu Morck. Jak ja tego komisarza polubiłam! Nikt  na komendzie za nim nie przepada  i dlatego postawiono go na czele oddziału zajmującego się starymi sprawami. Pomaga mu pewien Syryjczyk Assad i Rose, która ma problemy osobowościowe. Ten trójkąt jest na tyle skuteczny, że rozwiązuje szereg ciekawych spraw. Przeczytałam już "Kobietę w klatce", "Zabójców bażantów", "Wybawienie' a teraz czytam "Karotekę 64". Super seria. 
          Pomiędzy kolejnymi kryminalnym tomami czytam literaturę innego kalibru.
Najbardziej poruszyła mnie książka Elleny Ferrante "Czas porzucenia". Jest to studium kobiety porzuconej przez męża. Dramatyczna, pełna emocji opowieść o  zranieniu, krzywdzie, miłości, małżeństwie, destrukcji. Krok po kroku pokazane jest staczanie się kobiety w niebyt, depresję. Gdyby była sama, nie byłoby to tak dramatyczne. Ma dwójkę dzieci, które znalazły się w centrum wydarzeń i o mało co nie doszło do tragedii. Świetna jest to opowieść, która jak jeszcze żadna książka tak mnie nie przemieliła, nie wyżęła mnie, nie wykręciła na drugą stronę. Najgorsze, że nie mogłam się od niej oderwać.
          Chwilę później przeczytałam "Przez" Zośki Papużanki. Nie jest łatwa w czytaniu, bo jest to jakby wewnętrzny monolog bohatera. Porzuca on z dnia na dzień żonę, nie informując jej o tym. Żona rozpoczyna poszukiwania, myśląc, że stało się z nim coś złego. Długo trwa zanim spróbuje wrócić do życia.mąż  Kilka lat później wprowadza się na to samo osiedle, do budynku, z którego może żonę obserwować. Nie da się polubić bohatera, bo ich związek nie jest oparty na równości, to ona musi się dostosować  do niego, do jego wyobrażeń. Bardzo intrygująca książka.
          Miałam lekko dosyć problemów damsko-męskich, więc sięgnęłam po książkę Piotra Milewskiego "Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji". Piotr ma żonę Japonkę, dziecko, dobrze posługuje się językiem japońskim. Zatrudnia się w firmie, która kształtuje go sobie powoli, tworząc idealnego pracownika, pasującego do stanowiska i stanowiącego trybik w maszynie przedsiębiorstwa. Początkowo jest zachwycony skrupulatnością, organizacją, podejściem do pracy. Z czasem jednak europejskie podejście do życia bierze górę i zaczyna uwierać.  To taka książka ciekawostka. Dobrze się czyta. Pokazuje, że Japonia to jest odrębny byt i niewielu jest w stanie ją zrozumieć i się do niej dostosować
          Jeszcze o jednej książce chciałam wspomnieć, a mianowicie o "Wierzyliśmy jak nikt" Rebbecca Makkai. Książka opowiada o środowisku gejowskim w Chicago w erze AIDS. To książka o miłości, przyjaźni, strachu, umieraniu. Nie epatuje jednak małostkowymi scenami, nie wywołuje wodospadu łez. Zabierając się za czytanie miałam bardzo wysokie oczekiwania. Trochę się zawiodłam, ale wiem, że wielu, wielu ludziom bardzo się podobała. Mnie się podobała i tyle, bez wielkich zachwytów. 

         Ostatnie dni w Malezji są bardzo gorące, 38, 39 stopni. Co za ty idzie deszcze i burze tropikalne są niesamowicie intensywne. Właśnie teraz, wróciłam z pracy, zasiadłam na kanapie i kończę co zaczęłam dwa dni temu z potężnymi błyskawicami i głośnymi grzmotami w tle. Teraz już się przyzwyczaiłam. Pierwszą burzę spędziłam skulona na fotelu w biurze, próbując nie patrzeć co się dzieje za oknem. Nasze biurojest w starym budynku, okna nie należą do super dźwiękoszczelnych, więc możecie sobie wyobrazić mój lęk, gdy pioruny strzelają jeden za drugim przez 20-30 minut bardzo blisko, między wieżowcami dźwięk jest bardzo głośny i głuchy. 
Teraz się przyzwyczaiłam i lubię te naprawdę imponujące burze.