piątek, 19 marca 2021

Trochę tego i tamtego....

     W sierpniu byłam w Polsce i kupiłam w Ovczarni len. Do tej pory len kupowałam w Indonezji, ale po pierwsze Covid trochę pozmieniał możliwości zakupowe, a poza tym jest dużo droższy niż w Polsce. Będąc na krótkich wakacjach w kraju, postanowiłam wykorzystać sytuację i zakupić tę właśnie włóczkę. Miałam tylko problem z kolorem. Nie mam możliwości dokonania bezpośredniego zakupu, przyjrzeniu się kolorom i zawsze muszę polegać na zdjęciach sklepowych, które nie zawsze oddają rzeczywistość. Chciałam zakupić len w pomarańczowym, intensywnym, żarówiastym kolorze. Na stronie sklepu jest piękny intensywny pomarańcz. Sprawdziłam na Raverly ten kolor i nie bardzo wyglądał tak, jak na stronie sklepu. Przestraszyłam się, bo nie chciałam ceglastego koloru, a taki prawdziwie mocny, soczysty, żywy. Poszłam więc w róż. Zamówiłam kolor, który jak zobaczyłam, to niestety mnie nie powalił. Nie miałam jednak czasu na jakiekolwiek zmiany.  Chcę nadmienić, że kolor jest w porządku, ale myślę, że nie dla mnie. Chociaż usłyszałam od znajomej, że jest super i dobrze mi w nim. Wiecie jednak, że jak samemu się nie czuje koloru, to nie pomogą żadne przekonywania. 

    Ponieważ było lato, to w przestrzeni internetowej hulały topy, cienkie sweterki i mój wzrok spoczął na Linen Missoni Accomplished od Espace Tricot. Projekt lekki, zwiewny, idealny na malezyjskie lato, które trwa cały rok. Mam już wersję wełnianą i chciałabym napisać, że lubię ją nosić, ale jeszcze nie miałam takiej możliwości. Ale już niedługo wracam i będę nosić i nosić to, co udziałam.

    Ten kolor, podobnie jak czerwony, jest ciężki do sfotografowania. Zwłaszcza, jak się samemu sobie robi zdjęcia. Dużo zdjęć wyszło nieostrych, nie za bardzo miałam w czym wybierać.









    Parę informacji technicznych, włóczka BC Garn Lino- kolor grape, druty 2,75 i 3,25.

    
        Książki są czymś dla mnie bardzo ważnym, nie potrafiłabym bez nich funkcjonować. Czytam dużo, głównie na czytniku i słucham mnóstwo. Ostatnio, jak sprawdzałam moje statystyki, to mam mniej więcej po równo ebooków i audiobooków. Nie jestem wielką miłośniczka prac domowych, gotowania. Robię to, bo muszę. Audiobooki umilają mi te chwile, słucham podczas sprzątania, gotowania, wieszania prania, w drodze z pracy, podczas biegania i pływania. Kupiłam nawet specjalną empetrójkę do pływania, bo pokonywanie kolejnych basenów, było dla mnie bardzo nudne. Na uszach mam zwykle proste historie, kryminały, przygodówki, aby nie skupiać się za bardzo, bo czasem myśl potrafi ulecieć gdzieś daleko.

    Ostatnio zauważyłam, że ciągnie mnie do literatury azjatyckiej. I tak:
1. "Ukochane równanie profesora" Yoko Ogawy, polecane również przez Honoratę. Przepiękna książka! Opowiadana historia jest niesamowita. Główna bohaterka jest gosposią, opiekunką  profesora matematyki, którego problemem jest to, że traci pamięć co 80 minut. W życiu profesora dużo rolę odgrywa syn opiekunki, któremu w prosty sposób objaśnia matematykę. Ciepła, ale oszczędna emocjonalnie relacja łącząca tę trójkę, rozwija się pomimo pamięciowego problemu. Już dawno nie czytałam tak dobrej książki.

2. "Zmierzch" Osamu Dazai - to opowieść o upadku japońskiej arystokracji, po II wojnie światowej, o próbach odnalezienia siebie w nowej rzeczywistości, w której traci się wszystko, traci dotychczasowe życie, wartości. Kazuko z chorą matką, po sprzedaży domu przenoszą się na wieś, gdzie muszą sobie radzić, aby przeżyć. Opiekuje się nie tylko matką, ale również pokiereszowanym przez wojnę bratem. Rodzi się w niej bunt. Aby odnaleźć siebie, łamie społeczne konwenanse. Kolejna minimalistyczna w słowa opowieść.

3. "Nadchodzi chłopiec" Han Kang. Rok 1980 nie tylko w Polsce był pełen protestów przeciw rządzącym. 
W Korei Pd młodzi ludzie zbuntowali się przeciwko huncie wojskowej. Mieli odwagę zareagować na bezsens przejęcia władzy przez wojsko. Zamieszki zostały bardzo krwawo stłumione. Książka jest trudna emocjonalnie, ale opowiedziana językiem barwnym, poetyckim. Jej trudność również polega na tym, że opowiada o prawdziwych zdarzeniach.

4. "Ministerstwo moralnej paniki Amanda Lee Kod. To opowiadania o miłości, jednakże opowiedziane z singapurskiej perspektywy. Ta mała książka bardzo mi się podobała, bo widzę w niej moich znajomych, moich sąsiadów. Poza tym łamie wiele tematów tabu, o których można tylko przeczytać w książkach, a o których tutaj w Azji się nie mówi.

Oprócz tematyki azjatyckiej dużo u mnie kryminałów i lekkiej literatury obyczajowo-przygodowej

 ( Covid zwrócił moje zainteresowania ku lżejszym obszarom).

5. "Niewidzialne życie Addie LaRue" V.E. Szwab. Jaka świetna niewymagająca opowieść, która przenosi nas w świat fantasy. XVIII wiek, młoda dziewczyna Addie ucieka sprzed ołtarza, nie chce pójść w ślady matki, siostry, koleżanek. Chce innego życia, niezależności. Spotyka diabła i zawiera z nim pakt. Brzmi banalnie? Trochę, ale jest inaczej. Wciąga od pierwszej strony i nie można się od niej oderwać.

6. "Łowczyni" Kate Quinn. Historię poznajemy z perspektywy trzech osób: Iana, łowcy nazistów, którego młodszy brat zginał z ręki nazistki; Niny - Rosjanki znad Bajkału, świetnej pilotki, która walczyła w wojnie i zamiast być odznaczona, musiała uciekać z kraju; i Jordan - młodej Amerykanki, której los ściśle się związał z nazistowską zbrodniarką. Trzy nurty tej historii łączą się pod koniec w jedną całość, której finałem staje się zdemaskowanie kobiety - potwora.

Mogłabym tak jeszcze wymieniać kolejne pozycje, ale to może nastąpi wkrótce.

I tak na koniec trochę Kuala Lumpur dla was ode mnie.






środa, 20 stycznia 2021

Uwaga, uwaga

 tylko cztery miesiące minęły od ostatniego posta. To chyba nie tak źle? Mogłam juz wcale nic nie napisać. Mogłam. Na szczęście jednak dwa dni temu, jak wróciłam z pracy, czym prędzej wrzuciłam na siebie trzy swetry i powyginałam się przed telefonem udając profesjonalną modelkę. I tym sposobem, mam co pokazać.

        Mam całą stertę swetrów, szali, czapek, które nie doczekały się jeszcze uwiecznienia. Aparat niestety poszedł w odstawkę. Wizyty w dżungli niezbyt dobrze wpłynęły na jego kondycję. W Malezji nie ma licencjonowanych naprawiaczy Pentaxa, więc czeka na powrót do Polski. Komórki mają teraz fantastycznej jakości aparaty, więc nie ma problemu, aby sobie samej zrobić parę fotek. Jedynym problemem jest własne lenistwo.

       Wyjeżdżając z Polski, wymyśliłam sobie, że jedwab zafarbowany przez Marzenę będzie idealny na temperatury i wilgotność panujące w Malezji. I tak jest, ale ja nie lubię dzianiny z samego jedwabiu, jest za lejąca. Podczas letniego pobytu w Polsce zakupiłam cieniutką białą bawełnę. Dodałam ją do mojego bladoróżowego jedwabiu i zaczęłam robić Anker summer shirt. Ponieważ dziergała w dwie nitki, musiałam uważać, aby łapać dwie naraz. Czytanie było więc lekko utrudnione.










             Nie jestem kobietą, która nosi róż. Na starość mi się jednak zmienia. Bardzo, bardzo ten kolor mi się podoba. Przedwczoraj top miał swoją premierę. Wracałam z pracy na piechotę. I muszę powiedzieć, że idealnie sprawdził się w tutejszych temperaturach i wilgotności. Każdy, kto robił ten top, wie, że nie należy on do najcieńszych. Jest mi w nim super!


wtorek, 27 października 2020

Bez tytułu

     Zakładając tego bloga, chciałam, aby był o tym co kocham, co lubię, czym się pasjonuję. Uznawałam, że jest to miejsce, gdzie spotykają się osoby, które podzielają moje zainteresowania. Tak było. Starałam się unikać ciężkich tematów, polityki, bieżących problemów. Według mnie są osoby, które profesjonalnie, z pasją i w odpowiednich słowach przekazują treści, z którymi się w pełni zgadzam. 

    Jednak dłużej już nie mogę udawać, że wszystko jest w porządku, że życie jest piękne, że nie obchodzi mnie, co się u nas w kraju dzieje. Od kilku lat nie oglądam kanałów informacyjnych. Oczywiście słucham radia, a zwłaszcza teraz, kiedy powstał Nowy Świat. Jestem w mediach społecznościowych, czytam, słucham. Mąż z racji wykonywanych obowiązków, dostaje trzy razy dziennie pełny obraz wiadomości z kraju. Codziennie przekazuje mi w skrócie wieści, które nie głaszczą mnie po sercu, nie wywołują uśmiechu radości na twarzy. Czwarty rok mieszkam w dalekiej Azji. Jest mi dobrze z dala od polskiej codzienności. To nie jest tak, że jestem totalną ignorantką, że nie wiem co się dzieje, że siedzę na plaży pod palmami i mam gdzieś mój kraj. Nie, tak nie jest. Wiele sytuacji wywoływało gniew, ból, wściekłość. Po wyborach prezydenckich przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie. 

    To co się dzieje teraz, wyrok TK totalnie złamało mój spokój wewnętrzny. Jest mi źle, bardzo źle. Jesteśmy podzieleni jako naród, nie rozmawiamy ze sobą, wykrzykujemy argumenty. Nie bardzo widzę, aby można nas było od nowa skleić. Jestem dumna z młodych ludzi, z kobiet, mężczyzn, że wzięli sprawy w swoje ręce, że wyszli na ulice. Można się oburzać na słownictwo, na agresję. Pewnie tak. Ale tu nie chodzi o rozróbę. Jestem dumna z moich dzieci.    

    Oglądam mnóstwo filmów z protestów.

    Muszę przestać.



    Już za kilka miesięcy wracamy do kraju. I wzięłam się za jesienne swetry. Mam już kilka. Czekają na fotograficzną wenę. Tak na szybko zrobiłam zdjęcia Palomie od Espace Tricot. 



Robi się i robi i nie może się skończyć. Za dużo w głowie się dzieje.

I drugi Anker summer shirt. Skończony, ale zdjęcie sprzed paru dni. Wydaje mi się, że to mało jesienny wyrób, ale mogę się mylić.


    Kiedyś Honorata pytała, czy będzie post o jedzeniu. Miał być, ale może jeszcze będzie. Wyjeżdżam dopiero 31 lipca, może zdążę do tego czasu. Jako zajawkę chciałam pokazać zdjęcie z koreańskiej kolacji.




To była porcja dla czterech osób. Tu siedziały same kobiety. Obok panowie w tej samej liczbie, mieli taki sam zestaw. Jedzenie jest przepyszne. Mnóstwo warzyw, głownie wszelakiego rodzaju kimchi. Pychota! Normalnie jeszcze jest grill na środku stołu do grillowania mięsa. Tym razem jedliśmy gotowe mięsa. Objadłam się wówczas okrutnie! Ale warto było:)

    Trzy tygodnie temu nas znowu zamknęli, bo mięliśmy 800 przypadków Corony dziennie, z czego 80 % na wyspowej części Malezji, czyli na Borneo, na Sabah. nasze zamknięcie polega na tym, że nie możemy opuszczać miasta, nie możemy zmieniać stanów, baseny są zamknięte, w barach i sklepach znowu ograniczenia. Proszą ludzi o nieporuszanie się po mieście i Malezyjczycy się stosują. Sklepy i restauracje zieją pustkami. maski to od początku pandemii są obowiązkowe. Nie wejdzie się do sklepu, restauracji, biura, kiedy się nie zeskanuje telefonem kodu, lub nie wpisze się na listę. I nikt z tym nie ma problemu. Dzisiaj byłąm świadkiem jak strażnik pilnujący wejścia do galerii zwrócił uwagę Hindusowi, który miał założona maseczkę po polsku, czyli pod nosem. Pan grzecznie przeprosił i poprawił maskę. Ludzie tutaj są bardzo karni. 

    Właściwie nie wiem, dlaczego was uraczyłam wieściami z pandemii. Bardziej na koniec chciałam jeszcze wrzucić zdjęcia z Kuala, po którym trochę się włóczymy ostatnio.






    I z tymi widokami pełnymi słońca i gorąca połączonego z wilgotnością zostawiam was pełna nadziei na lepsze jutro. Będzie dobrze:)))

niedziela, 13 września 2020

Takie tam...

     Właśnie wróciliśmy z Polski.

    Trzy tygodnie spędziliśmy z rodziną i przyjaciółmi. Pojechaliśmy głównie dla moich rodziców i aby odciążyć choć na chwilę moją siostrę w opiece nad nimi. Zostawiłam ją w najgorszym momencie ich życia, czyli w całkiem niedołężnej starości, samą. Ma swoją rodzinę, pracę, której poświęca dużo czasu i swoich sił. Jest silna, bardzo zaradna, zorganizowała codzienną opiekę dla rodziców. Jednak w codziennych problemach, w tysiącach telefonów od mamy jest sama. Jest bardzo dzielna, ale należał jej się chociaż chwilowy, psychiczny odpoczynek. 

    Z czym wróciłam z Polski? Ze świadomością, że starość nie jest czymś najlepszym, najpiękniejszym, co nas, czyli mnie i męża, w niedalekiej przyszłości czeka. Był to dość przytłaczający pobyt. Choć z drugiej strony mogłam spędzić z rodzicami czas, więcej czasu, niż zwykle pracują, im poświęcałam. 

    Był to też intensywny wyjazd pod względem towarzyskim. Codziennie spotykaliśmy się z przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. Nie daliśmy rady odwiedzić wszystkich. Byliśmy za krótko. Ale za to sporo spacerowaliśmy po naszej cudnej Ustce. Chyba po raz pierwszy w życiu chodziłam po niezwykle urokliwych zakątkach starej części miasta, po porcie, plaży, lasach z aparatem w rękach i zachowując się jak typowy turysta. I było mi z tym dobrze.

    Tylko dwa dni były upalne, więc poszliśmy oczywiście na plażę. My jesteśmy plażowi. Bardzo nawet. Nad może temperatura nie była imponująca. Mąż oczywiście się kąpał. Ja jedynie zamoczyłam stopy. Bez przesady, aby się kąpać w mniej więcej 16-stopniowej wodzie. Brrr...




Wieczorne spacery były fantastycznym doznaniem.




Niestety więcej było takich pochmurnych dni. Na szczęście nie padało za dużo. Przed wyjazdem, kiedy sprawdzałam prognozy pogody, byłam przerażona. Wskazywały na codzienne opady. Nie było tak źle. 





    Trzy tygodnie minęły błyskawicznie. Powrót do Malezji cieszył nas bardzo, ale nie był łatwy. Tydzień przed wyjazdem musieliśmy aplikować do urzędu imigracyjnego o pozwolenie na powrót. Kosztowało nas to trochę nerwów, bo Malezja nie koniecznie wyrabia się w terminach, które podaje, a bilety mieliśmy kupione. 

    Podróż do Malezji wydłużyła nam się o Frankfurt. Polska nie wpuszcza do siebie samolotów z Kataru. Co jest śmieszne, bo lecieliśmy najpierw Lufthansą do Dohy, a potem już karskimi liniami do Dohy i Kuala Lumpur. Taką samą drogę odbyliśmy do kraju, gdzie nikt nas nie pytał skąd przylatujemy. Teoretycznie mogliśmy przylecieć z dowolnego miejsca na świecie, oby nie przez bezpośrednio z miejsc przez Polskę zamkniętych. No cóż, dziwna ta logika. 

    W Kuala Lumpur procedury wjazdowe zajęły nam dwie i pół godziny. W Polsce nie ma żadnych procedur. Tu robiono nam testy.  skierowano nas na dwutygodniową kwarantannę. Na szczęście jesteśmy dyplomatami, więc odbywamy ją w domu. A ponieważ jest to Malezja, więc początkowo chciano nas umieścić w hotelu, za który musielibyśmy płacić z własnej kieszeni. Tu nic nie jest proste, nawet jak przepisy mówią opisują jasno daną sytuację. Musieliśmy zainstalować na telefonie aplikację, która codziennie nas monitoruje. Założono nam na ręce bransoletki, które możemy zdjąć po ponownych testach i po dwóch tygodniach w domu.

    I teraz dochodzę do tematu, który mnie boli. Decydowaliśmy się na wyjazd do kraju ze względów rodzinnych. Z rodzicami nie jest najlepiej i chciałam mieć możliwość zobaczenia ich, a poza tym mieliśmy pewne służbowe sprawy do załatwienia. Wiedzieliśmy, że wracając do Malezji będziemy w kwarantannie domowej. Decydowaliśmy się mimo to na wyjazd, bo stwierdziliśmy, że  14 dni w domu damy radę. Polscy znajomi , z którymi pracujemy też o tym wiedzieli. Zresztą przez nich zwracaliśmy się o możliwość powrotu do Kuala. Jednak nikt z Polaków nie zapytał nas, nie zainteresował się tak po ludzku, czy będziemy mieli co jeść, czy zrobić nam zakupy. Pomoc uzyskaliśmy od naszych przyjaciół z zagranicy. Kanadyjczycy, Australijczycy, Koreańczycy, Singapurczycy, Amerykanie pytali czy czegoś nie potrzebujemy, jak nam pomóc. Zrobili nam zakupy, opiekowali się kwiatami. Z własnej inicjatywy. Jakże było nam przykro, że my Polacy za granicą myślimy tylko o sobie. Bardzo przykro. Oczywiście w Polsce mamy fantastycznych przyjaciół, którzy bez wahania by nam pomogli. Tutaj spotkaliśmy się z bardzo dziwnym podejściem. Może to przypadek? Dobra, wyżaliłam się i wystarczy.

    Jeśli chodzi o robótki, to robię dużo, ale jakoś nie uwieczniam moich prac. 

Dla przyjaciółki Asi zrobiłam komplet, czapkę z szalem jeszcze zimą. Teraz zabrałam do Polski. Asia jest bardzo kolorową kobietą. Uwielbia się ubierać w przeróżne barwy i łączy je perfekcyjnie. Nie mam tu w Malezji możliwości zakupu bardzo kolorowych włóczek, więc trochę pokombinowałam z tego co miałam. Niestety zdjęcia są słabe i tylko uwieczniłam czapkę, a szal zobaczycie na Asi.






    Szal to Dotted Rays Stevena Westa. Świetnie się go robi, intuicyjnie, typowa telewizyjna robota. Włóczka to mieszanka 65% merino, 25% baby alpaca, 10% mikrofibry, czyli the wind cries merino Abbey Road. Robiłam chyba na drutach 3,25. Nie pamiętam.

    Czapka to Toph Wolly Wormhead. Bardzo ciekawy projekt, choć niezbyt szybki, bo mnóstwo krótkich rzędów skróconych wymagało ciągłego odwracania robótki i skupienia. Wełna to australijska Pure Wool od 4 seasons, druty 3,25. Na pewno. 

    W lipcu Asia pojechała do Amsterdamu i wręcz nakazałam jej zrobić zakupy w sklepie "Stephen & Penelope". Wiedziałam, że to będzie dla niej raj. Ponieważ nie robi na drutach, to nie ma pojęcia o włóczkach. Udzielałam jej porad przez WatsAppa. Zakupiła sobie superwash marines single, oczywiście nie jednokolorową. Przepiękna, niezwykle miękka Singularity - Undercover Otter w kolorze Street Trash. 
Ponieważ włóczka jest niezwykle kolorowa, ciężko było mi wybrać wzór. Wybrałam projekt Doroty Morawiak-Lichoty Jaipur hat. wzór może jest nie do końca widoczny przez wielobarwność nitki, ale mi się podoba. Zrobiłam o jeden wzór dłuższą, bo Asia i ja nie przepadamy za beanie czapkami. 





    Książki to istotny element mojego życia i tego bloga. Czytam i słucham dużo. Ponieważ ostatni wpis był daaawno temu , to i siłą rzeczy przeczytałam wiele. Wspomnę jedynie o dwóch książkach, które bardzo mocno mnie poruszyły.

    Pierwsza z nich to  "Od jednego Lucyfer" Anny Dziewit-Meller. Bardzo lubię małżeństwo Mellerów, czytam ich książki, obserwuję na Instagramie. Wydaje mi się, że mamy podobną wrażliwość na ludzi i na otaczający nas świat. Książka ta opowiada o trzech pokoleniach śląskich kobiet, silnych, stojących na straży rodziny, o ich walce o przetrwanie. Niedopowiedzenia, tajemnice mają wpływ na życie każdej z nich. Najmłodsza z nich Kasia próbuje dotrzeć do korzeni, rozwiązać tajemnice.Wciągająca książka, opowiadająca o czasach powojennych, przeplatanych współczesnością. Trudno ją opisać, ale pozostaje na długo.

    Kolejną książką, która również zachwyciła mnie jest napisana również przez polską pisarkę Małgorzatę Wardę "Dziewczyna z gór". Nie jest to nowość, ale to nie ma znaczenia. Po raz kolejny przekonałam się, że p. Małgorzata potrafi pisać o emocjach, uczuciach, umie pleść opowieści, tak, że nie chce się od nich oderwać. Nadia w wieku 11 lat zostaje porwana przez młodego chłopaka. Jakub, bardzo pokiereszowany przez życie, a zwłaszcza przez pewną rodzinę zastępczą, był przez krótki czas w domu rodziców Nadii. Nie mogąc mieć własnych dzieci, chcieli stworzyć dla rozbitków życiowych, bezpieczną przystań. Nie wyszło im. Książka opowiada o wspólnym życiu Nadii i Jakuba. Autorka przedstawia postaci, opisuje historię, pokazuje różne punkty widzenia. Tu nic nie jest oczywiste,  nic nie jest proste, nie. ma jednoznacznych odpowiedzi. Płynie się przez książkę, zastanawiając się, co by się samemu zrobiło w danej sytuacji, będąc na miejscu bohaterów. Przepiękna książka!

    Kwarantanna nie jest zła. Pozwala ogarnąć zaległości, czytać do bólu, robić na drutach, szyć, nie spieszyć się, cieszyć się chwilą. I patrzeć na świat z okien 26 piętra. 


P.S. Wraca mi wiara w ludzi, w rodaków. Odezwali się zaproponowali pomoc. A jednak! Hurrrra! ja jednak wolę wierzyć, że ludzie są dobrzy. 

piątek, 5 czerwca 2020

Sweter z oposa.

       Ponad rok temu byliśmy w Nowej Zelandii. Nigdy nie powstał wpis o tym miejscu. Nie wiem dlaczego, bo jest to,  najpiękniejsze dla mnie miejsce na ziemi ( z tych, które widziałam). Nowa Zelandia jest na pierwszym miejscu z niewielką przewagą nad Australią. Myślę, że białe wina nowozelandzkie przeważyły. Zwłaszcza sauvignon blanc z rejonu Marlborough jest fantastyczne. Australia ma lepsze czerwone wina. tak twierdzi mój mąż,  ja czerwonego wina nie pijam, bo mnie po nim głowa boli.
      Trochę odbiegłam od tematu. Nowa Zelandia jest położona na dwóch wyspach.Mieliśmy tylko 14 dni z przelotami, więc skupiliśmy się tylko na wyspie południowej. Warto było jechać. Tam jest tak pięknie!!!! Szkoda, że jestem już w tym wieku, że mnie tam nie przyjmą, bo mogłabym tam zamieszkać. No trudno. Ustka też jest piękna.
      Nie będę opisywać naszej podróży. Chciałam wspomnieć tylko o jednym miejscu, które jest ważne dla każdej osoby robiącej na drutach. Wspomnę, tylko że jak jedziemy gdziekolwiek, gdzie wełna jest ważna dla mieszkańców, staram się sobie przywieźć stamtąd pamiątkę w postaci kilku motków. Wyszukuję sklepy, które są na naszej drodze. Nie zbaczamy specjalnie z trasy. Jeszcze tego nie robiliśmy, ale może kiedyś???
      Wracam do tematu. Po pierwsze odwiedziliśmy farmę lam i alpak. Fantastyczne miejsce, prowadzone przez prawdziwych zapaleńców. Tutaj nie kupiłam wełny, bo wydawała mi się za droga.




     Dotarliśmy do Jeziora Wanaka. Ja przepraszam, ale muszę wrzucić kilka zdjęć, aby wam zobrazować, jak tam jest pięknie. Mój ubogi język nie odda urody tego miejsca. Zdjęcia choć trochę oddadzą niesamowitość tych okolic. Tam jest tak czyste, przejrzyste powietrze, że nie trzeba ich poddawać obróbkom. Kolory, które są na zdjęciach, są takie same w rzeczywistości.






Po drodze do jeziora Wanaka mija się przesłodkie Diamond Lake.



       Po wędrówce udaliśmy się do miasta, aby coś zjeść i odnaleźć sklep Wools of Wanaka. Sklep jest nieduży, można w nim kupić wyroby z nowozelandzkiego merino z possumem, czyli po naszemu oposem. Część z wełnami nie była duża, ale wystarczyła, abym utknęła tam do zamknięcia sklepu. Mąż wdał się w pogawędkę z panią właścicielką na temat właściwości tej konkretnej wełny, ja próbowałam wybrać kolor. Jestem zodiakalną Rybą, co oznacza, że jeżeli są dwa kolory, ja nie mogę wybrać jednego. A było ich więcej. W końcu wybrałam A02, czyli czerwony, nieczerwony. To nie jest łatwy do określenia kolor. Cena przyprawiła mnie o zawał serca. Męża też. Zresztą co W NZ jest taniego?  Skład jest fantastyczny 40% kaszmir, 40 % opos, 20 % jedwab. Motki są 25-cio gramowe i jest w nich 175 metrów wełny.
       Po wyjściu ze sklepu zaczęłam szukać informacji na temat oposa i znalazłam ciekawe artykuły, które mnie trochę rozbawiły i jednocześnie przeraziły. Possum, to zwierze, którego futro dodaje się do wełny , aby podnieść jej walory cieplne. Do Nowej Zelandii sprowadzono go pod koniec XIX wieku z Australii. Bardzo szybko rozpleniły się po całym kraju, naruszając jego biosystem. Wywołało to walkę z nim na wszelkie sposoby. Wszędzie gdzie chodziliśmy po górach, widzieliśmy pułapki na oposy, można do nich strzelać, zabijać w dowolny sposób. Bardzo znana jest zabawa w rozjeżdżanie oposa. I rzeczywiście mnóstwo martwych ciałek leży na drogach.  Nie lubią o tym oficjalnie wspominać.
Przeczytałam również historię o tym, jak bawią się młodzi Nowozelandczycy, czyli o piciu na oposa. Opos operuje głównie w nocy i na drzewach. Młodzi ludzie biorą zakąskę i napoje alkoholowe i zaczynają biesiadę na drzewach. Jest to łatwe, bo w parkach rosną piękne, rozłożyste drzewa, jakby specjalnie dostosowane do imprezowania. Młodzi nie mogą schodzić z drzewa, nawet za potrzebą, piją do czasu, aż zaczynają spadać z drzew. Wygrywa ten , który utrzyma się na drzewie najdłużej. Mają wyobraźnię, prawda?

     Długo szukałam odpowiedniego projektu, do wełny, która jest bardzo cienka, ale ciepła. Nie mogłam się na żaden zdecydować. Wybrałam Millie od Nice and Knit. Niesamowicie prosty w robocie, ale bardzo wdzięczny. Oczywiście moja próbka, tak daleko odbiegała od tej w projekcie, że nie mogłam się zdecydować na konkretny rozmiar.Chciałam mieć sweter trochę luźniejszy, a wyszedł bardziej przy ciele. Też ładnie. Robiłam na drutach 2,75!!!! Nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam.  Jest niesamowicie ciepły, miły w dotyku. i aż żal, ze nie mam go gdzie ubrać. Poczeka.





       To jeszcze króciutko o książkach.

W dalszym ciągu czytam duńskie kryminały. Przeczytałam "Kartotekę 64", czytam " Pogrzebanego". Nie zmieniam zdania na temat tej serii, świetnie się czyta, polubiłam głównych bohaterów i szkoda, że zbliżam się do końca przygody  z komisarzem Morckiem. 
W międzyczasie pochłonęłam kolejną pozycję  serii skandynawskiej Wydawnictwa Poznańskiego "Blizna" Audur Ava Olafsdottir. Główny bohater ma dość życia, które straciło dla niego sens. Postanawia popełnić samobójstwo, jednak daleko od domu. Wyjeżdża do kraju, w którym jeszcze niedawno toczyła się wojna, wszędzie są widocznie zniszczenia.  Zabiera ze sobą nie wiadomo czemu wiertarkę. Za jej pomocą dokonuje niewielkich napraw w hotelu, w którym postanowił spędzić ostatnie dni życia i tym samym zauważył, że jego istnienie zaczęło mieć sens. Jak dla mnie świetna książka, króciutka, ale warta uwagi.
Ostatnio mam szczęście do dobrych książek i niech tak zostanie:)))