środa, 26 listopada 2014

I komplecik i środa do tego.

Nic nowego i odkrywczego to ja dzisiaj nie napiszę. Czas leci jak szalony! Mam dziwne i nieodparte wrażenie, że moje tygodnie składają się tylko ze śród. Najważniejsze, że to nie są wtorki. We wtorek to ja otwieram szkołę i ją zamykam długo po wszystkich. Dlatego też ów rzeczony wtorek do najulubieńszych moich dni nie należy.
Dobra, wracam do środy.
Kolor czerwony opisany i pokazywany już przez ostatnie parę miesięcy. Status Stilla uległ lekkiej zmianie, bo doszłam już do kończącego korpus ściągacza. Więc może już za kolejne parę miesięcy, a może na następną zimę będę dumnie prezentować na zdjęciach. chociaż z tą dumą to może nie być najlepiej. Ostatnia przymiarka przyprawiła mnie o lekkie palpitacje serca. Coś jakieś takie wąskawe wyszło. Robiłam rozmiar s, bo ja luźno robię, na drutach 2,75. Pytałam Marzeny czy Jilly się rozciąga. uzyskałam odpowiedź, że niekoniecznie. No cóż. Będę się martwić później.
To zielone to początek swetra. Marzena pisała, że mamy się chwalić. Na razie nie ma czym, więc takie zamglone pokazuję. 
O książce nic nie napiszę, bo dopiero zaczęłam.
Za to kilka słów o Cabre "Głosy Pamano". Skończyłam wczoraj. Zarwałam pół nocy, bo nie chciałam końcówki zostawiać na rano. I coś mam dzisiaj takie malutkie oczęta. 
Książka jest bardzo dobra. Cabre nie pisze o pierdołach, jego książki są o czymś. Tym razem jest o miłości, zdradzie, zawiści, bohaterstwie, honorze. Fabuła książki nie jest jak zwykle prosta. W jednym zdaniu przenikają się historie z czasów Franco z bieżąco opowiadaną treścią. Początkowo szło mi ciężko, bo czytałam na lotnisku w oczekiwaniu na lot, który ze względu na mgłę, niestety przesunął się o dobę. Nie za bardzo mogłam się skupić na skomplikowanej fabule, kiedy ciągle nasłuchiwałam, co z nami, kiedy będzie kolejna informacja o wylocie. Jak na razie, po przeczytaniu dwóch książek Cabre, mogę powiedzieć, że jest on moim wielkim odkryciem i moją wielką miłością. "Wyznaję" zrobiło na mnie większe wrażenie, ale "Głosy Pamano", też nie pozostawiają czytelnika obojętnym. 

Jak już jestem przy głosie, to pokażę komplecik, który zrobiłam dla Moniki z Warszawy . Robiłam jej sweter, który pokazywałam przed rękawiczkami. Zamówiłam, jak się okazało, za dużo włóczki. Ponieważ nie była tania, to postanowiłam wykorzystać resztę na komin i czapkę. Justyna Lorkowska organizuje zimowy KAL, więc wykorzystałam jej wzór Fuego i zrobiła na jego wzór również czapkę i wyszło tak:
To ja, styl arabski.


Mój subtelny, malutki nosek przekazałam w darze synusiowi Mateuszowi.

Z czapką improwizowałam. Wzór kupiłam tylko na komin. Ale chyba nieźle wyszła.






Z komina Monika jest bardzo zadowolona, bo jest ciepły i mocno otulający szyję. Dla niej ma to znaczenie, bo jest okrutnym zmarzluchem. No to się cieszę. Z tego, że komin jej się podoba, a nie z tego, że w Polsce marznie.

Nie skończę dzisiaj tak szybko. ponudzę jeszcze trochę. Wypracowałam parę dni wolnego, toteż skorzystaliśmy z okazji i polecieliśmy z mężem osobistym do znajomych, do Sztokholmu. Wredna mgła zabrała nam jeden dzień, ale i tak miasto położone na wyspach urzekło mnie. Jest piękne! Wrócimy tam jeszcze raz, kiedy będzie zielono i dłużej jasno. A oto mała sztokholmska zajawka.







I to już jest koniec.

niedziela, 23 listopada 2014

Moje pierwsze rękawiczki!!!!

Skończyłam!
I jestem bardzo, bardzo zadowolona!
Jak już wcześniej pisałam, rękawiczki wydawały mi się wyższym stopniem wtajemniczenia. A tu niespodzianka! Dzięki drutom na żyłce, robiłam na okrągło i to szybko. Jestem pewna, że zrobię sobie jeszcze niejedną parę.
Dziergałam z Delighta Dropsa w kolorach beige-grey-pink. Ściągacz robiłam na drutach 2,5, resztę na 3,25.





I z tymi optymistycznymi kolorami życzę Wam miłego niedzielnego popołudnia.

czwartek, 20 listopada 2014

Burgund Moniki

Nadeszła wiekopomna chwila! Już po prawie dwóch miesiącach pisania, pokazywania szczątków robótki, wreszcie skończyłam, zblokowałam, wysuszyłam, pochowałam nitki, po raz kolejny sprułam listwę, bo trzy guziki to było za mało, zapakowałam, przekazałam mężowi, który udawał się do stolicy, aby między innymi oddać go właścicielce. I właśnie miałam zwrotny telefon, że wszystko jest dobrze, że pasuje, że biust się mieści, że jest cieplutki i bardzo miły. Hurrrraaaa!
Pozbyłam się balastu! Mogę zająć rączyny innymi dziełami.
Sweter, nazwany roboczo przeze mnie burgundem (jestem wielbicielką wina- chociaż ja wolę białe), to była mała droga przez mękę. Jak pisałam wkładka do swetra mieszka w Warszawie i jest totalnie innej budowy niż ja. Ma duży biust, który u mnie jest w stanie zaniku, ma drobne biodra, a ja mam na czym usiąść. Zdałam się więc na tak zwanego czuja. Okolice biustu modelowałam i zwiększałam rzędami skróconymi. I na tym etapie prułam już dwa razy. Kolejne dwa razy prułam, bo nie podobał mi się wzór wstawki bocznej. Jak doszłam do listwy wykończeniowej przodów, też nie obyło się bez prucia. Na sam koniec, po praniu okazało się, że zrobiłam trzy dziurki i to było za mało, listwa wisiała. Udało mi się spruć tylko część listwy i zrobić cztery dziurki. Ale musiałam zmienić guziki, bo już za tym ostatnim razem, wyszły mi jakieś małe i pierwotne guziki się nie mieściły. A już nie miałam siły na kolejne prucie.
Zrobił się środek nocy. A musiałam jeszcze zrobić kilka zdjęć. Niestety osobisty fotograf myślami był już przy wielkiej chwili, która go jutro czeka. To nie ja byłam obiektem jego zadumania, co odbiło się na zdjęciach. Tylko jedno się nadaje do publikacji i to z bólem. Resztę zrobiłam na złociutkiej.
Musiałam okrutnie popracować nad tym zmęczonym zdjęciem.


Dekolt wykańczałam przekręconymi oczkami.




Guziki wygrzebałam z tajemniczej puszki pełnej różnych cudów.


 Zaszewki na manekinie i na mnie leżą dużo niżej niż potrzeba, ale na właścicielce podobno są na właściwym miejscu.



Kieszonki wyszły według mnie najlepiej.


Włóczka to Camel Hair Lana Gato, merino extrafine 60% i 40% wełny wielbłądziej. Dziergałam na drutach 3,75 i 3,25.
Jutro, albo później pokażę komin i czapkę.
Dobrej nocy.

środa, 19 listopada 2014

Bez tytułu

Strasznie ciężko jest ciągle wymyślać tytuły postów, które piszę prawie tylko w środę. Toteż dzisiaj będzie bez tytułowo.
To fioletowe, to nieskończona czapka Magnolia, którą miałam zrobić na prośbę Marysi Sochy. Miałam.  Kiedy Marysia poprosiła mnie, abym przetestowała jej wzór, zgodziłam się z ochotą. Rzuciłam się do moich zapasów i oczywiście okazało się, że nie mam żadnej włóczki, z której mogłabym wydziergać to cudeńko. Pognałam do miejscowej pasmanterii licząc, że może znajdę tam coś ciekawego. Po raz kolejny wyszłam ze sklepu żadnego motka. Niestety sprzedają u nas same akryle, z których ja już nie potrafię dziergać. Wróciłam do domu i po raz kolejny pogrzebałam w koszach. Zdecydowałam się na Ficolanę Arwettę, która pozostała mi po Inky. Robiłam podwójną nitką, aby uzyskać pożądaną grubość. Wszystko było fajnie, wzór bardzo czytelnie rozpisany,  dopóki nie skończył się motek. I teraz czeka( czapka oczywiście), aż mój własny mąż uda się do stolicy i przy okazji wielkiego stresu podczas zdawania bardzo ciężkiego egzaminu, dokona zakupu brakującego motka w Magic Loopie. W piątek będę trzymała za niego kciuki! Za egzamin i za zakupy, bo planuję jeszcze zrobić komin, korzystając z warkocza Magnolii i może rękawiczki.
Na dole zdjęcia jest moja pierwsza w życiu rękawiczka i kawałek drugiej. Przymierzałam się do ich dziergania  już od dość długiego czasu. ponieważ wydawało mi się to niesamowicie skomplikowane, to zabierała się do teko jak kot do jeża. A to jest takie proste! Skorzystałam ze wzoru Justyny Lorkowskiej na mitenki D'ont skid, honey! Wybrałam resztki Delighta dropsa, które zostały mi z dziergania Inspira Cowl. Bardzo mi się podoba zestawienie kolorystyczne. w drugiej będzie inne.
W tak zwanym międzyczasie skończyłam sweter dla córki przyjaciół domu, komin i czapkę. Ale to w następnym poście.
A ponieważ dzisiaj jest środa, to nie może zabraknąć paru słów o książkach.
1. "Betonowy pałac" Gai Grzegorzewskiej. To moja pierwsza książka tej pani i jakże dobra. Już dawno nie czytałam tak dobrej polskiej książki sensacyjnej. Opowiada ona o świecie, który żyje, pulsuje pod skórą Krakowa, lub każdego innego miasta, o świecie, który dla zwykłego, szarego człowieka jest abstrakcją, o świecie gangsterów, oprychów, narkomanów, dziwek. Książka jest bardzo mocno osadzona w realiach, więc czytając ją ma się wrażenie, że jest się w samym centrum wydarzeń.
2."Pielgrzym" Terry Hayes.
W tej książce jest wszystko, co zostało już opisane, terroryzm, najlepszy na świecie agent specjalny, zły muzułmanin, dochodzenie. I co z tego, że to już było. Hayes stworzył opowieść o Pielgrzymie, człowieku, który oficjalnie nie istnieje, pełną tempa, rzetelnego opisu technik śledczych i pracy agentów. I przede wszystkim nie można się od tej książki oderwać. Wciąga od pierwszej do ostatniej strony.
3. "Oni nie skrzywdziliby nawet muchy" Slawenki Drakulić. To jest bardzo mocna rzecz! Parę lat temu wracając z wakacji w Chorwacji, odwiedziliśmy kolegę mojego męża, Chorwata, mieszkającego z rodziną w Vukovarze. Przyjaciel ów był jednym z dowódców obrony Vukovaru. Pokazywał nam wile miejsc opowiadających straszną historię tego miejsca i ludzi w nim żyjących. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Czytam wszystko co wpadnie mi w ręce na ten temat. Pamiętam, jak siedziałam przed telewizorem podczas wojny bałkańskiej, nie mogąc uwierzyć, że takie okrutne wydarzenia mają miejsce pod koniec dwudziestego wieku. Książka pani Drakulić to próba rozliczenia się z przeszłością, zrozumienia ludzi, którzy będąc normalnymi, zwykłymi ludźmi, mordowali, gwałcili, dopuszczali się czynów, które nie mieszczą się w głowie. 
4. "Głosy Pamano"Jaume Cabre. Tę książkę aktualnie czytam. Jest baaaardzo dobra! Ale o niej później. Jak przeczytam. 
To narka, dziewczynki.

środa, 29 października 2014

Środa

I cóż że środa? Dla mnie ostatnio ze środą nie było po drodze. Nie miałam czasu, aby napisać i pokazać coś logicznego. W sobotę wieczorem, nagle bez żadnego ostrzeżenia dopadło mnie choróbsko, które pozbawiło mnie jakichkolwiek sił. W niedzielę doszła do tego temperatura więc powlokłam się do lekarza, który usłyszał furczenie w oskrzelach i kazał leżeć. Nie opierałam się owemu nakazowi, bo jakoś tak utraciłam siły na cokolwiek oprócz spania. Druty leżą obok i zachęcają do działania. Robię jeden rządek, góra dwa i odkładam. Jestem w stanie jedynie czytać. No i nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Mogłam w ciszy i spokoju skończyć książkę, która skupienia wymagała. A jest to "Jadąc do Babadag" Andrzeja Stasiuka.
Zabierałam się za nią od dłuższego czasu, ale jakoś nie szło. W wakacje, podczas zwiedzania rumuńskiej Dobrudży, przejeżdżaliśmy przez Babadag.
Byliśmy bardzo ciekawi co takiego było ciekawego w tej miejscowości, że Stasiuk umieścił ją w tytule swojej książki(nie czytaliśmy jej jeszcze). Zatrzymaliśmy się. Wypiłam wino, średnie akurat, mąż nie , bo kierowca. rozejrzenie po miejscowości zajęło dwie minuty. Nic tu nie było! No, może Cyganie byli, ale na obrzeżach. Dwa miesiące później już wiem. Opisał właśnie to nic. Opisał codzienność prowincji, bardzo głębokiej prowincji, pustkę przestrzeni, pogranicze a przede wszystkim swoją obsesję, Cyganów. Poprzez senną, powoli wijącą się narrację opowiedział o miejscach zapomnianych przez Boga, gdzie nawet wrony zawracają, gdzie nie ma nic, gdzie nic się nie dzieje. Ale właśnie ta cisza, ta beznadziejność, ta nieskończoność chwili pociąga autora bardziej, niż miejsca odwiedzanie powszechnie prze każdego turystę. Dla mnie ta książka to była uczta, niełatwa ale jakże przyjemna. Zacytuję jeden fragment, który ukazuje niezwykłość książki, w której nie ma akcji, ani dialogów.
"Krople spadały na pokład, na twarzach załogi nuda szła o lepsze z obojętnością, a ja próbowałem sobie wyobrazić, że wchodzimy właśnie w przesmyk, w którym przestrzeń traci ciągłość, traci dotychczasowy sens, tak jak materia zmienia stan skupienia. Jednym słowem stałem oparty o reling, paliłem papierosa i próbowałem udawać przybysza, który zapuścił się w problematyczne kraje, bez przewodnika, bez uprzedzeń i bez aroganckiej wiedzy."
Przed Stasiukiem pochłonęłam "Bosonogą królową" Ildefonso Falconesa, który napisał "Katedrę w Barcelonie" i "Rękę Fatimy"(też obie super).
To opowieść o losach cyganów w osiemnastowiecznej Hiszpanii. Na ich tle toczy się historia dwóch kobiet, byłej kubańskiej niewolnicy Caridad i Cyganki Milagros. Barwne dzieje o zwyczajach cygańskich, o namiętnościach, miłości, nienawiści, honorze, okrucieństwie, prześladowaniu, przyjaźni, wierności i zdradzie. Tak wiele różnych skrajnych emocji niesie ze sobą ta książka. Bardzo dobrze opowiedziana, czyta się bardzo szybko.
I oczywiście nie mogę pominąć kolejnego audiobooka. Tym razem to "Karaluchy" Jo Nesbo.
Harry Hule jest detektywem, który ma kłopoty z alkoholem. Dostaje sprawę zamordowania norweskiego ambasadora w Tajlandii. Sprawa jest delikatna, gdyż wszystkie poszlaki wskazują na to,że ambasador zajmował się pornografią dziecięcą, a poza tym zginął podczas spotkania z tajlandzką prostytutką. Hule został wysłany na miejsce zbrodni, gdyż miał sobie nie poradzić ze sprawą. Rząd norweski nie chciał rozgłosu przed zbliżającymi się wyborami. Bardzo mi się podobała intryga, ale przede wszystkim sam audiobook. Pierwszy raz słuchałam słuchowiska. Zrealizowana je rewelacyjnie! Udział w nim wzięli najlepsi aktorzy. Nie raz oglądałam się za siebie, bo słyszałam otwierane drzwi, jadący samochód, lub strzały. Rewelacja!
A ponieważ dzisiaj jest środa to muszę pokazać, co aktualnie mam na tapecie.
Książka jest super, ale o niej za tydzień. Dużo już było o książkach. Czas pokazać co na drutach się dzieje. 
A dzieje się kardigan dla Moniki, córki przyjaciół z Warszawy. I w tym jest problem. Wkładka, czyli Monia jest daleko, a przede wszystkim ma figurę lekko różną od mojej. Ma większy biust(o co nie jest trudno, bo mojego trzeba szukać), duuuużo większy, węższe biodra. Przez dwa dni zastanawiałam się jak ugryźć rozmiar rozpisanego wzoru. Po dwóch dniach zadzwoniłam do Marzi po konsultację. Po kolejnych pięciu minutach decyzja została podjęta. Ja jak typowa, zodiakalna Ryba, a może ten, a może ten rozmiar, a Marzena raz dwa i jest podjęta decyzja. Jak skończę, to okaże się czy właściwa.







Dziergam z włóczki Lana Gatto camel hair. Połączenie merino extrafine 60% i wełny wielbłądziej 40 %. Jest fantastyczna!!! Cudownie miękka! Ma takie włoski, których się przeraziłam jak zobaczyłam w paczce. Jednak w dotyku nie dają uczucia podgryzania. Fason jest trochę luźnawy, ale staram się go choć dopasować do figury, bo oryginalna wersja nie do końca przypadła mi go gustu(jeśli chodzi o ten luz). Robię ten sweter:
Zdjęcie pochodzi ze strony Raverly. Moja wersja jest zmodyfikowana kolorystycznie i będzie krótsza.
I nie wiem jeszcze, czy będzie zamek, czy guziki. Myślę.
W międzyczasie zrobiłam komplecik dla Zosi, córki mojej koleżanki z pracy. Zosia ma dwa miesiące i jest cudna!






Wełna to Baby Merino Dropsa, druty 3,25. wkładki nie ma, bo jestem chora. Ale jak tak będę zwlekała, to Zosia wyrośnie.
No dobra, koniec tej grafomanii. Do dalszego lenistwa z książką!