środa, 23 kwietnia 2014

Z drutami i książką przez środę.

Ledwie wczoraj napisałam kilka słów, a już znowu trzeba się wywnętrzać. 
Robótkowo niekoniecznie daleko się posunęłam. Święta nie sprzyjały postępowi prac. Streeta dociągnęłam prawie do końca kieszeni. Zostanie ściągacz na dole i moje ulubione rękawy.

Już niedużo zostało. Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu pokażę wreszcie coś nowego. Jakoś tak nudą u mnie na blogu wieje. Ciągle to samo. Ale zmienię to. Mam nadzieję.
Francuska pisarka Delphine de Vigan opisuje życie swojej mamy Lucile. Lucile była jedną z dziewięciorga dzieci Georges'a  i Liane.  Była piękną dziewczynką, pozującą do magazynów mody dla dzieci. Życie jej i rodzeństwa nie było łatwe, tragiczna śmierć brata samobójstwo brata przyrodniego. Z drugiej strony dzieciństwo upłynęło na fantastycznych zabawach rodzeństwa, wśród kochającej rodziny. Bardzo dobra książka, nie jest przytłaczająca.
Po ostatnich przeżyciach podczas niełatwej lektury o rodzinie Beksińskich zapragnęłam przeczytać coś lekkiego. pognałam do biblioteki i wypożyczyłam dwie książki, które jak się później okazało już czytałam, no i książkę "Łatwopalni".
Ja już nie mogę czytać takich książek. O ile historia opisana w tej książce jest całkiem ciekawa, mówi o wpływie przeszłości na nasze życie,o uczuciach, to sposób jej napisania, język jest jak dla mnie "łopatologiczny", za prosty, pełen mocnych, wielkich słów. Monika jest nauczycielką w małej miejscowości, poranioną przez swojego pierwszego i jedynego mężczyznę. Spotyka na swojej drodze kolejnego mężczyznę ,marzenie każdej kobiety,twardego faceta na motocyklu, artystę, byłego lekarza. Jarek jest jednym wielkim smutkiem. W wypadku samochodowym, który spowodował ,ginie żona i syn. Dwoje poranionych spotyka się i wydaje się, że jest recepta na udane życie. Niestety nic nie jest takie proste. I całe szczęście(dla mnie oczywiście). Jest w tej książce duży potencjał. Ale ten język! Oczywiście nie musicie tak do końca sugerować się moją opinią. Wydaje mi się jednak, że jak nie musicie to nie czytajcie. Ale zrzęda ze mnie! Już kończę. 
I znowu zimno u nas. 9 stopni. Ale słońce jest. Na razie.


wtorek, 22 kwietnia 2014

Spring Emerald

Wiosna pełną gębą. Od kilku dni mamy prawie lato. Wszystkie roślinki rozwijają się jak szalone. Chwasty niestety też.
Późnym rankiem, a raczej w południe poczłapałam do lasu. Po raz pierwszy od trzech tygodni biegałam. Chociaż może to zbyt mocne słowo, truchtałam. Dałam radę pokonać 8 kilometrów. Było pięknie, ciepełko, słońce, mnóstwo mijanych uśmiechniętych ludzi. Bajka!
Piękna pogoda zagoniła mnie do ogrodu. Walczyłam w nim kilka godzin. W tym czasie Marzena przysłała mi zdjęcia z wielkosobotniej krótkiej sesji zdjęciowej. Marzena miała wizję sesji w nadmorskim klimacie. Niestety ja byłam w kuchennym amoku i wyznaczyłam zaledwie kilka minut na przebranie się i wypad do ogrodu. A oto efekt.







Marzena jest fantastycznym fotografem i jej zdjęcia zawsze mają to coś. Dziękuję.
Ponieważ wiosna jest cudowna i jest wszędzie, to nazwałam sweter Spring Emerald. Jest bardzo prostym swetrem. Jedynym elementem ozdobnym jest dekolt. Chciałam, aby był głęboki, również na plecach. I chyba mi się to udało. Ponieważ Ten u Góry pożałował mi wypełnienia z przodu, to muszę się ratować na wszelkie sposoby, aby cokolwiek pokazać. No cóż, nie można mieć wszystkiego. 
Rękaw miał być długi. Niestety moje lenistwo nie pozwoliło mi na to. Prawie wszystkie moje swetry mają rękawy 3/4. Takie lubię. I tak ma być. 
Pogoda nastroiła mnie wręcz euforycznie, więc żegnam się z Wami z wielkim rogalem(czyli uśmiechem) na twarzy . 

środa, 16 kwietnia 2014

Kolejny tydzień za mną.

Kolejny tydzień upłynął. Chorowałam, czytałam, dziergałam. Czyli całkiem nieźle.
Chciałam pokazać szmaragdowego, bo po użyciu programów retuszujących mogłabym się ludziom pokazać, ale Marzena zakazała. Jutro z Mateuszem przyjeżdżają na święta i mam się gotować do sesji. Już się boję.
Ze Streetem powinnam być już przy rękawach, ale choróbsko wróciło i przez dwa dni zrobiłam aż cztery rządki. Jeszcze ze cztery i zabiorę się za kieszeń. O chorobie nie będę pisać, bo mnie szlag trafia na wspomnienie jednego lekarza. Dobra koniec.
Piękne słońce za oknem! W łazience bomba wpadła za sprawką mojego męża i nie wiem kiedy wypadnie.Tak ciągle wygląda łazienka.
A tak wygląda pokój Mateusza i Marzeny. Ciekawe gdzie będą spać?

A to już nasze co tygodniowe wyzwanie.

 W zeszłym tygodniu zastanawiałam się co czytać. Postawiłam na Beksińskich. I nie zawiodłam się. Książka jest bardzo dobra, bardzo mocna i jak dla mnie mocno dołująca. Zdzisław Beksiński jest artystą o olbrzymiej wyobraźni, pełnej mroku, tajemnicy , śmierci. Rysuje, rzeźbi, maluje, zajmuje się grafiką komputerową. Przez czterdzieści kilka lat żyje  wraz z rodziną w biedzie. Co nie przeszkadza mieć najlepszy aparat fotograficzny, aby dokumentować życie, aby mieć dobry sprzęt fonograficzny aby nagrywać rodzinny dziennik fonograficzny, aby słuchać radia i muzyki, ma z synem potężną kolekcję najpierw płyt gramofonowych, później kompaktowych, ma komputer, kiedy niewielu w Polsce Wie co to jest. Ma żonę, którą uwielbia i która poświęca całe swoje życie mężowi, synowi, matce, teściowej. Od momentu zawarcia małżeństwa z Beksińskim, nie ma takiej chwili, którą by poświęciła tylko sobie. Tomasz Beksiński, późniejszy dziennikarz muzyczny, jest dzieckiem, któremu totalnie wszystko wolno i który, mimo biedy, ma wszystko o czym tylko zamarzy. Nie ma wyznaczonych żadnych granic, może wszystko powiedzieć, wszystko zrobić. Będąc dzieckiem, jest bardzo pogodny, wesoły. Z wiekiem ogarnia smutek, mrok, pragnienie śmierci. Jest kolekcjonerem muzyki, filmów. Zakochuje się często, bez pamięci, na krótko. Nie potrafi utrzymać na dłużej dziewczyny, nie idzie na żadne kompromisy. Wszystko jest czarne, albo białe. Zostało mi do przeczytania koło 30 stron. Jest to bardzo dobrze napisana podwójna biografia, ale wprowadzająca w moje życie niepokój. Nie wiem na czym to polega, ale chyba dobrze, że ją kończę. Potrzeba mi radości, optymizmu. Dobrze, że za kilka, kilkanaście godzin dzieciarnia zjedzie do domu i będzie bardzo wesoło.
A oto mój Street. Już go lubię. Taki wiosenny. Radosny.
Do następnego razu!




środa, 9 kwietnia 2014

Szmaragdowa środa.

Już dwa tygodnie minęły odkąd ostatni raz pojawiłam się na blogu. Trochę się działo i dzieje zdrowotnie. Sypię się. Najpierw spędziłam tydzień w przychodni próbując  dojść co dolega mojej prawej stopie. Mam problemy w chodzeniu w jakichkolwiek innych butach niż adidasach(nawet w balerinach jest ciężko). Mogę biegać, ale nie mogę grać w siatkówkę. Pierwszy doktor usłyszawszy, że zaczęło się od palucha stwierdził, że to jest dna moczanowa i tylko na tym się skupił. Nie słuchał mnie już więcej. Kazał zrobić wyniki. Poczytałam w internecie i się załamałam. Nie chorobą, ale dietą. Nie mogłabym nic jeść i pić co lubię. Badania zrobiłam i wyszły prawie jak żyleta. Sprawdziłam najpierw w internecie, a potem poszłam do innego młodego lekarza. I na szczęście dna wykluczona, ale dostałam nowe skierowania na badania i prześwietlenia w kierunku reumatyzmu lub problemu ortopedycznego. Cieszyłam się jak dziecko.  I przy okazji wyszło ,że tak cudnie do końca nie jest, bo mam poważne zakażenie układu moczowego. Ale to drobiazg, dostałam lekarstwo i żyję. A tak siedząc w przychodni wśród chorych załapałam anginę. Okrutną. Piąty dzień leżę jak wór i na nic nie mam siły. Ale już jest lepiej. Chyba. Dobra koniec użalania się nad sobą.
Sweter szmaragdowy skończyłam, nawet byłam w nim w pracy i chciałam zrobić sesję, ale w międzyczasie poróżniliśmy się trochę z moim Własnym Mężem i nie mam zdjęć. Teraz już się odróżniliśmy ale ja wyglądam jak żywa reklama filmu z czasów II wojny światowej, zapadnięte  i podsiniałe oczy, "świeże i dopiero ułożone" włosy i poczekam na lepsze czasy.
Tak leżąc sobie w łóżku, trochę czytając, trochę śpiąc wykańczałam moją szmaragdową włóczkę. Zrobiłam mitenki i czapkę.





Skorzystałam ze wzoru Gia fingerless gloves. Chciałam czegoś lekkiego i ażurowego. Ażuru jest tu niewiele, ale wzór bardzo mi się podoba. Może nie jest do końca widoczny ze względu na barwy włóczki, ale i tak jest nieźle. Robiłam na drutach 2,0. Miały być ścisłe i obcisłe i takie są.
Ręce to jedyna część ciała, którą teraz można fotografować, więc czapkę przedstawiam jako zezwłok i musicie mi uwierzyć na słowo ,że całkiem na mnie wygląda nieźle. Kolory są niesamowite, takie wiosenne. Aparat tradycyjnie przekłamuje kolory. Na żywo więcej w nich zielonego niż niebieskiego. A do tego zielony jest bardzo intensywny.
Czapka ma kształt wydłużony, krasnalowaty, bo w takim fasonie dobrze wyglądam. Zastosowałam w niej wzór z mitenek. Użyłam do robótki również dwójki druty.



Dzisiaj środa, więc trzeba napisać trochę o bieżącym dzierganiu i czytaniu.

Na drutach Street chic Asji. Bardzo podobał mi się projekt odkąd Asja pokazała go na swoim blogu. Czekałam na publikację wzoru, zakupiłam w YarnAndArcie przepiękną włóczkę sock yarn o wdzięcznej nazwie Gray Salmon i dzisiaj właśnie zaczęłam . Trochę jestem przerażona lewymi oczkami robionymi na okrągło, no ale trzeba cierpieć kiedy się chce mieć coś pięknego i niepowtarzalnego.
Włóczka ma cudowne kolory, które mnie urzekły od pierwszego wejrzenia.

Zdjęcie zapożyczyłam ze strony sklepu. Po zwinięciu wygląda tak:
Ma piękną błyszczącą nitkę, która nie jest nachalna i mam nadzieję, że nie będzie gryzła. Matko, jaka jestem podekscytowana. To znak, ze zdrowieję.

To teraz książki.
Pierwszą, którą przeczytałam w zeszłym tygodniu była cegiełka Elżbiety Cherezińskiej "Legion".
Jest to opowieść o Brygadzie Świętokrzyskiej , która wykazała się wielkim męstwem i patriotyzmem w czasie II wojny. Sama autorka napisała, że kiedy pierwszy raz usłyszała o tej brygadzie to przyszły jej na myśl "Bekarty Wojny". "Nielegalni, niepokorni, nieprawomyślni. I skuteczni". Jest to historia ludzi, którzy po nieudanej kampanii wrześniowej nie chcieli się poddać ani Niemcom ani Sowietom,. Chcieli walczyć. Jestem z pokolenia, które było nauczane historii inaczej niż jest przedstawiona w tej książce. Uczono mnie, że owszem najważniejsze była Armia Ludowa i Bataliony Chłopskie, dalej było AK i właściwie tyle. I ,że oddziały tych ugrupowań walczyły z wrogiem. Z książki dowiedziałam się, że było ponad 100 różnych ugrupowań, które oprócz tego, że walczyły z wrogiem, to walczyły ze sobą. Najważniejsza była walka ideologiczna. Przerażające były opisy mordowania Polaków tylko dlatego, że byli z AK lub z Al. Co to były za czasy! Niech nie zabrzmi to bardzo ciężko. Książka jest napisana  z tempem , przygodą i prawdą historyczną. Opisuje wiele brawurowych akcji. Symptomatyczne jest to, że brygada walcząca z wrogiem, czyli Niemcami i z komunistami, broniąca ludność cywilną przed bandami, likwidująca zdrajców, kiedy przemaszerowała z terenu Polski na  obszar opanowany przez aliantów, stała się solą w oku zachodnich sprzymierzeńców. Gdyby nie Amerykanie, a zwłaszcza generał Patton, zostaliby oddani w ręce Rosjan i skończyliby nie wiadomo gdzie. A raczej wiadomo. 
Druga książka, dużo lżejsza. 
"Spirala śmierci"Leeny Lehtolinen.
Noora Nieminen jest bardzo utalentowaną łyżwiarką, nadzieją fińskiego łyżwiarstwa figurowego. Po jednym ze swoich treningów zostaje zamordowana własnymi łyżwami. Śledztwo prowadzi pani nadkomisarz Maria Kallio, będąca w siódmym miesiącu ciąży. Bardzo dobry kryminał. Do końca nie wiadomo, kto jest sprawcą, czy ludzie z jej najbliższego otoczenia, zawodnicy, trenerzy, czy człowiek , który od dłuższego czasu absorbuje jej rodzinę swoją osobą. Bardzo dobre tempo, zakręcona intryga, bardzo interesująca pani komisarz, to wszystko wpływa na jakość książki.

Skończyłam słuchać "Metro 2033"Dmitry Glukhovskego, czytaną przez Krzysztofa Gosztyłę. Nie urzekła mnie ta historia. Niestety. Po zakończeniu wielkiego konfliktu atomowego, wszyscy żywi ludzie schronili się w moskiewskim metrze. Ludzie żyją na poszczególnych stacjach, na których stworzone są pozory normalnego życia. Żyją w grupach, które łączy ideologia, religia, lub po prostu miejsce pobytu. Za wszelką cenę próbują przetrwać. Artem, główny bohater powieści, jest młodym mężczyzną, mającym misję do spełnienia. Od niego zależy przyszłość Metra i ludzi tam żyjących. Książka ma wierne grono fanów i miłośników. Ja do nich nie należę. Krzysztof Gosztyła ratuję tego audibooka jak tylko może. Jest genialny. Książka jak dla mnie, nie. 

Na zdjęciu są dwie książki. Jedna to opowieść o Tomaszu, dziennikarzu "Trójki" i Zdzisławie, malarzu Beksińskich. I druga "Co nam zostało" Zeruyi Shalev. Zaczęłam czytać tę drugą, ale łatwa  nie jest. Sam sposób pisania, bez dialogowy, z niewieloma akapitami wymaga skupienia. Zaś pierwsza pozycja opowiada o bardzo skomplikowanych postaciach. nie wiem co wybrać. 
Aby nie przemęczać się za bardzo, na uszy wrzuciłam Harlana Cobena "Zostań przy mnie".
Już dawno tyle nie napisałam. Mam wielką nadzieję, że nie zanudziłam Was za bardzo. Jeśli tak, to trudno. Nie mam z kim pogadać. Mój Własny Mąż całe dni spędza w łazience remontując ją. Więc zostałyście Wy. Dzięki.

środa, 26 marca 2014

Niewiele nowego.

Nie mam za wiele czasu. Właśnie wróciłam z pracy i zaraz biegnę, tzn jadę na siatkówkę i mam mało czasu, żeby coś napisać.
Nic nie zdążyłam napisać. Właśnie wróciłam i jestem rozczarowana. Przegrałam. I to z kretesem. Nie wiem jak to wpłynie na moją psychikę. Muszę być dzielna. I twarda. I wrócić do bezpieczniejszego zajęcia jakim jest dzierganie. Choć tu też nie zawsze się wygrywa.
Zielononiebieski posuwa się do przodu, ale wolno. Moje siły witalne są w lekko kiepskim stanie. Poleguję na kanapie z książką w ręku, czasami oglądam telewizję, a bardzo czasami dziergam.
To jest stan na dziś.

Zostało zakończenie dołu i dekoltu i rękawy. Czyli z górki.
To teraz książki. Mój ulubiony temat.
Cormac  McCarthy to mój ulubiony pisarz. Pokazuje Stany w ciemny, niespokojny, ponury sposób. Nie jest to LA, Miami, Nowy York. Najczęściej akcja dzieje się na głębokiej prowincji, bohaterami są bardzo pokręceni ludzie. "To nie jest kraj dla starych ludzi"jest mocną, bardzo dobrą książką. Parę lat temu nasz młodszy syn, nastoletni Mikołaj zachęcił nas do obejrzenia filmu o tym tytule. Był nim zachwycony. My również. Bracia Coen są reżyserami tego filmu,  ponadto Tommy Lee Jones i Jawier Bardem jako jedni z głównych bohaterów i czegóż więcej trzeba , aby opuścić kino w pełnym zachwycie. Toteż jak zobaczyłam książkę w księgarni, to nie mogła się oprzeć. Prosta, zwięzła narracja, tempo sprawia, że czyta się ją błyskawicznie. A opowiada o pewnym młodym myśliwym, który podczas jednego z polowań natknął się na niesamowite znalezisko. Ostrzelane samochody, kilka trupów, paczki z heroiną i dwa miliony dolarów. Zabiera dolary i od tego momentu, zaczyna się jego ucieczka. Bardzo polecam.

czwartek, 20 marca 2014

Czwartek, czyli środa.

Ostatnio nie mam na nic czasu. Ciągle siedzę przed kompem i produkuję papiery, stosy papierów. Jak jeszcze raz usłyszę, że nauczyciel pracuje 18 godzin, to wybuchnę. Ale nie będę się rozczulać nad sobą i krótko opiszę i pokażę co miało być w środę.

Sweter to pomysł własny, rozwijający się na bieżąco. Jednego dnia przyrasta, drugiego traci na długości, bo okazuje się, że nie wiadomo dlaczego, ale jest za szeroki. Ale co tam, nie narzekam, w końcu 20 cm w tę czy w tę stronę na drutach 2,5, to pryszcz. 


Żadne zdjęcie, z lampą cze bez, nie oddaje kolorów. Super. trzy zdjęcia i na każdym inny kolor. Uwierzcie mi, jest niezły. Planuję skończyć, nie wiem kiedy. Dzielnie nad nim pracuję. Nie wymaga na razie specjalnej uwagi, choć muszę pilnować spuszczania oczek, ale czytać przy robótce owej można. Nie chciałam robić nic skomplikowanego, bo wełenka sama się broni i nie potrzeba żadnych fajerwerków, dla podkreślenia jej walorów.

Czytanie, ze względu na brak czasu również idzie jak krew z nosa. Ale daję radę. Nie wiem czy oglądałyście amerykański serial "The Killing", lub duńską wersję "Forbrydelsen", po polsku "Dochodzenie". Cudo! Zwłaszcza duńska wersja. Była pierwsza seria, druga, a teraz na "Ale kino" leci trzecia. Pani komisarz Sara Lund kolejne wersje biega w sweterkach we wrabiane wzory. Książka jest napisana na podstawie scenariusza. I jest bardzo dobra. Jestem w trakcie czytania drugiej części, bo pierwszą połknęłam jakiś czas temu, a teraz "walczy" z nią mój szanowny małżonek. Jeżeli lubicie kryminały to pokochacie przedziwną, drobiazgową, o fantastycznej intuicji, żyjącą w swoim świecie, nie potrafiącą się dopasować do otoczenia, panią komisarz.

niedziela, 16 marca 2014

Skończyłam wreszcie!!!!!

Jak to dobrze, że jesteście. Daleko, bo daleko, ale jesteście. Gdyby nie Wy, moje zielone Sweet Dreams leżałoby zakopane głęboko w koszu. Zaczęłam je w połowie stycznia, kiedy jechaliśmy na zimowe ferie. Szło mi całkiem nieźle, aż do momentu, gdy mi coś nie pasowało ze wzorem. Porzuciłam pierwszy raz. W międzyczasie skończyłam srebrzystoniebieski sweter. Powróciłam do chusty i robiłam długo, bez przerwy. Wzór był wymagający skupienia, więc nie bardzo mogłam czytać i oglądać telewizję. Zmęczyłam się tym. Porzuciłam po raz drugi. Zaczęłam robić następne dwie robótki. Biegając po Waszych blogach, przeczytałam jak radzicie sobie z porzuconymi dziełkami. Przerabiacie chociaż jeden rząd dziennie, może dwa. A mi zostało 5 wzoru, czyli 10 z powrotami. Zawzięłam się i w dwa dni, tylko dwa( a tyle było mojego myślenia, że nie dam rady, że mi się nie chce) skończyłam.
Moją chustę robiłam z Moon Night kolor 23 na drutach 3.5. Zużyłam 400 m włóczki.
Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym wzorze. Robiąc go  miałam mieszane uczucia. Wzór nie układał mi się bardzo widocznie i cały czas miałam wrażenie, że coś jest nie tak. Dopiero po zblokowaniu wyszło całe piękno tej chusty. bardzo mi się podoba. Podobałoby się jeszcze bardziej, gdyby nie błąd w samym centrum wzoru. Cholera jasna! Gdyby nie to,że blog jest publiczny, napisałabym znacznie mocniej. Co sobie myślę, to moje. Na małe szczęście, można ją tak nosić, że chowam to nieszczęsne oczko.
Na zdjęciach też ukryłam.










Dwa lata temu zrobiłam mojej siostrzenicy Misi sweterek rozpinany i związywany paskiem. Rozmiar na tyle uniwersalny, że co jakiś czas przedłużam dół i rękawy i dalej jest do noszenia. Zrobiła go z Baby Merino Dropsa. Po zmoczeniu mocno się wyciągnął. Po kilku pierwszych tygodniach miałam wrażenie, że mocno się zmechaci, ale nie. Minęły dwa lata i włóczka wygląda całkiem nieźle. Zwłaszcza, że Misia mocno go eksploatuje.



Porażką są guziki. Śliczne różowe kwiatuszki, niestety nie nadają się do wełny. Są tępe, pełne zadziorów. Nie popisała się ciocia, czyli ja. No, ale cóż. Misi się spodobały i nie dała zmienić. I tak już zostało. 
To na razie. Idę do kina.